Chwytając gwiazdę - Maszyna do opowiadania - Joanna W. Gajzler

Chwytając gwiazdę

Opowiadanie zawiera sceny erotyczne, które mogą być nieodpowiednie dla czytelników poniżej osiemnastego roku życia. Akcja dzieje się kilka lat przed wydarzeniami opisanymi w powieści „Bóg Maszyna”. Znajomość książki nie jest wymagana, a opowiadanie nie zdradza żadnych elementów jej fabuły.



Chwytając gwiazdę


Uplotłeś sznur z Woli i zawiązałeś mi na szyi,

Uczyniłeś swą własnością, zrzuciłeś aureolę.

Lecz nie uwalniajcie mnie, niech brzęk kajdan was nie zmyli,

Bo to jest mój władca, a ja kocham tę niewolę.

„Miłość, pieśń”, fragment, Arenaia Ranida IV z rodu Gwanali


Drzwiczki kapiącej złotem karocy otworzyły się. Paź pospiesznie wysunął schodek, po czym stanął z boku, zgięty w głębokim ukłonie.

Obcasy wysiadającej z powozu damy stuknęły o bruk. Ochana skrzywiła się lekko, gdy na jej twarz padło kilka kropel deszczu. Natychmiast przypadły do niej dwie służące, zbrojne w nocalitowe parasolki. Umieszczone na końcach teleskopowych pałeczek czarne bryłki minerału, rzeźbione w kształt rozkładających skrzydła albatrosów, odpychały wodę siłą swej Woli, chroniąc szlachciankę przed wilgocią. Młoda kobieta westchnęła cicho przez nos. Podniosła wzrok na wznoszący się przed nią pałac – ogromny, lecz nieporównywalnie skromniejszy od Pałacu z Zielonego Szkła w stolicy Antianu. Jasne mury, strzeliste wieże, ogromne okna, witraże – wszystko to wyglądało znajomo, a jednak wydawało się nieprzyjemnie obce. Powiodła wokół spojrzeniem. Obok już rozstawili się członkowie gwieździstej gwardii, królewskiej straży. Krople deszczu zrosiły ich szmaragdowozielone zbroje. Nie patrzyli na nią, lecz wiedziała, że gdyby coś jej zagroziło, każde z nich było gotowe oddać za nią życie. Nikt nie mógł się do niej zbliżyć, gdy znajdowała się pod ich ochroną.

Ponownie westchnęła, splotła dłonie na podołku i ruszyła w górę schodów, z małą armią służby i straży u boku.

Zaprowadzono ją do Sali Audiencyjnej. Wysokie ściany o barwie piasku sprawiały wrażenie, że komnata jest większa niż w rzeczywistości. Z kolebkowego sufitu spoglądało w dół trzynastu bogów, uwiecznionych tam przez wybitnego malarza. Szlachcianka starała się nie patrzeć na malowidła, lecz czuła na sobie wzrok każdego z bóstw jakby znajdowali się tam naprawdę, nieustannie oceniając każdy jej ruch, każde słowo i myśl. Raz po raz poprawiała coś w swojej postawie, słysząc w głowie słowa matki. Wyprostuj się. Eksponuj stygmat. Nie rób min. Zachowuj się godnie.

Gdy przekroczyła próg, herold uderzył w gong i zaanonsował:

– Wschodząca Gwiazda, królewna Ochana Rawodor!

Zgromadzeni w pomieszczeniu oficjele jak jeden mąż odwrócili się w stronę wejścia i padli na kolana. Wyprostowana jak struna, z kamienną twarzą, Ochana ruszyła między nimi w stronę podestu, na którym stały dwa imponujące trony. Na jednym z nich zasiadał książę Falgran Nagostra, drugi zaś zajmował jego mąż, Jamarin.

Na widok kobiety wstali i wyszli jej naprzeciw. Falgran rozłożył zapraszająco ręce. Srebrny diadem błysnął w świetle słońc padającym przez ogromne okna.

– Ochano, gwiazdeczko, jak dobrze cię widzieć. Jak minęła podróż?

Schylił się nieprzesadnie nisko i ucałował jej dłoń. Był siwym mężczyzną i aparycji zupełnie nie wskazującej na jego sędziwy wiek, o prostokątnej twarzy, smukły. Za stygmat miał kilka guzowatych wyrostków wzdłuż grzbietu nosa. Jamarin uśmiechnął się zdawkowo i również przywitał się z siostrzenicą swego męża. Białe włosy miał nieco wygolone za skroniami i ułożone miał tak, by ani odrobinę nie zasłaniały jego stygmatu: spiczastych, pokrytych sierścią uszu.

– Dobrze – odparła królewna. – Wody były łaskawe.

– Ha, a więc Terrelia wysłuchała moich modłów – rzekł Falgran. – Nie darowałbym sobie, gdyby coś się przydarzyło Wschodzącej Gwieździe w drodze do mego pałacu.

Ton jego głosu, starannie wystudiowany, brzmiał sztucznie nawet jak na królewskie standardy, które wpajano Ochanie od najmłodszych lat. Wuj zaoferował jej przedramię; ujęła je i we trójkę ruszyli ku drzwiom.

– Zatem – zagadnął – gotowa na to, by zapoznać się ze sprawami mojego skromnego księstwa, nim przejmiesz po mnie diadem? Lekka to nadgorliwość, oczywiście, bo nigdzie się nie wybieram. – Zaśmiał się przyjaźnie.

– Spełniam oczekiwania Arenaia i Arenai – powiedziała powściągliwie.

– Słusznie. To godna pochwały postawa. I przybywasz w samą porę, twoją naukę rozpoczniemy od razu. Właśnie będziemy zasiadać do posiłku z harienem Gendosem. Zdaje się, że coś go niepokoi i sprawa wymaga omówienia. Rozgość się, naszykuj… tylko nie spędź zbyt dużo czasu na wyborze sukni.

Rzucił jej protekcjonalny uśmiech. Nie odwzajemniła go i nie odpowiedziała.

W komnatach, które jej przydzielono, zmieniła strój na bardziej elegancki, pozwoliła służkom na poprawienie fryzury, skropiła się odrobiną perfum. Siedząc przy toaletce, zapatrzyła się na swoje odbicie w lustrze. Pomyślała, że gdyby to poważne spojrzenie należało do kogoś innego, bałaby się go. Zaraz potem zdała sobie sprawę, jak bardzo przypomina swoją matkę.

Uśmiechnij się – pomyślała, lecz jej usta ani drgnęły.

Spojrzała na swoje dłonie i odziedziczony po królowej stygmat: ostre szpony zamiast paznokci. Zacisnęła pięść.

Zrezygnowana, opuściła komnaty.

Gdy dotarła do jadalni, okazało się, że wszyscy już zasiedli przy długim stole. Pośrodku dłuższych boków znajdowali się dwaj nieznani Ochanie mężczyźni, obaj dość młodzi, u szczytu zaś zasiadał Falgran oraz Jamarin po jego prawicy. Wszyscy na widok królewny wstali.

– Och, jest i Wschodząca Gwiazda – rzekł książę. – Ochano, poznaj naszych gości.

Elegancko ubrani mężczyźni zbliżyli się i zgięli w niskim ukłonie.

– Balmond Gendos, harien Landre-Szai – powiedział jeden z nich, ze stygmatem pięciu kolców wyrastających z czoła. – To zaszczyt móc cię poznać, pani.

Drugi z nich, wciąż schylony, odezwał się łagodnym, acz mocnym głosem:

– Dann Erwastan Logor Szalan. Do twoich usług, Wschodząca Gwiazdo.

Wyprostował się. Spojrzenie oczu ciemnych jak kawa sprawiło, że w jej piersi rozlało się dziwne ciepło. Mężczyzna miał egzotyczną, niespotykaną urodę: nieco ciemniejszą skórę, skośne oczy, wyraźnie zarysowane kości policzkowe, gęste włosy, czarne jak dno oceanu. Choć kształt jego brwi i stygmat kolców biegnących wzdłuż linii szczęki sprawiały groźne wrażenie, królewna pomyślała, że wygląda na człowieka godnego zaufania. Posłał jej przyjazny uśmiech.

Nieśmiało odwzajemniła go.

Zajęła swoje miejsce u drugiego końca stołu, po tym mężczyźni również usiedli. Służba podała talerze z przystawkami i uniosła pokrywy. Apetyczne zapachy wypełniły powietrze.

Książęta pogrążyli się w rozmowie z harienem na błahe, nudne tematy, jak pogoda, dworskie plotki i niezwykłe możliwości statków nowej klasy. Harien starał się zwracać zarówno do nich jak i królewny, lecz Falgran wciąż skupiał całą uwagę na sobie i nie dawał siostrzenicy dojść do słowa. Przestała zatem próbować i skupiła się na jedzeniu, przysłuchując ich rozmowie i starając się wynieść z niej jakąś naukę.

Wciąż jednak jej wzrok uciekał w stronę tajemniczego danna. Erwastan również przez większość czasu milczał i uprzejmie słuchał wymiany zdań dwóch władców, z rzadka wtrącając luźne uwagi. Być może, jako przedstawiciel szlachty niższej kasty, nie chciał się zbytnio wywyższać w obliczu hariena, któremu podlegał, ani tym bardziej książąt, nie sprawiał jednak wrażenia onieśmielonego. Srebrna brosza z rodowym herbem połyskiwała mu na piersi, wyraźnie odznaczając się na tle krwistoczerwonego fraka.

W pewnej chwili ich spojrzenia ponownie się spotkały. Ochana natychmiast odwróciła wzrok, nie chcąc sprawiać wrażenia, że się gapi.

Gdy podano drugie danie – kaczkę z chrupiącą, hojnie przyprawioną skórką – książę Jamarin rzekł:

– No dobrze, chyba wyczerpaliśmy zasoby kopalni tematów trywialnych. – Tu rzucił rozbawione spojrzenie dannowi Erwastanowi. – Pomówmy o sprawach większej wagi. Z tego, co zrozumiałem, dręczą cię jakieś niepokoje, Balmondzie.

– Istotnie – odparł harien, kołysząc napojem w kieliszku. – Rzecz jest poważna i natury, cóż, międzynarodowej… ale sądzę, że najlepiej przedstawi ją dann Logor Szalan.

Erwastan spokojnie wytarł usta w serwetkę, niezrażony wlepionymi w niego oczami książęcej pary. Potem powiedział:

– Geodeci w mojej kopalni odkryli bogate złoża. Miedź, srebro, prawdopodobnie też złoto…

– To raczej dobre wieści – wtrącił Falgran.

– Niestety, znajdują się w miejscu, które Roszanie uważają za święte. Regularnie odbywają do niego pielgrzymki, oddając cześć swoim bóstwom… Jeśli rozszerzymy kopalnię w tamtym kierunku, to może się skończyć tragicznie, może nawet wojną.

– Ech, oczywiście… – Książę westchnął ciężko i napił się wina. – Dla tych ryboludzi nie ma kawałka skały, który nie byłby święty.

Ochana skrzywiła się lekko, słysząc tak obelżywe określenie w ustach wuja.

– To ludzie tacy jak my – odważyła się zauważyć.

– Och, Ochano – Falgran zaśmiał się protekcjonalnie – mówiąc tak, obrażasz wszystkich obywateli Antianu. Ci dziwacy z głębin tylko szukają pretekstu, by wykurzyć nas z lądów, które zamieszkujemy od początku dziejów. Założę się, że sami nie wierzą w te bzdury, na których opiera się ich rzekoma religia.

– Niemniej – powiedział szybko Balmond – należy liczyć się z tym, że jeśli naruszymy tereny, które uważają za święte, mogą odebrać to jako najwyższą obrazę.

Jamarin prychnął, zawzięcie odkrawając kawałek mięsa.

– To teren należący do księstwa Naranot, do naszego królestwa. Nie mają do niego żadnego prawa poza naszą uprzejmością. Mają szczęście, że nie traktujemy każdej pielgrzymki jako inwazji.

– Co zatem rozkażecie, wasze książęca mości? – spytał harien.

Mężowie wymienili spojrzenia. Falgran bił się z myślami, żując kęs jedzenia z taką miną, jakby miał w ustach całą cytrynę. Wreszcie przełknął i sięgnął po kieliszek.

– To zbyt niebezpieczna sytuacja. Będę musiał poruszyć ten temat na najbliższym zebraniu rady. Niech Arenai nam dopomoże.

Przeżegnał się, kładąc dwa złączone palce najpierw na czole, potem na ustach. Balmond i Erwastan uczynili to samo; Ochana po chwili namysłu również.

Reszta posiłku upłynęła w mniej wesołej atmosferze, niż z początku. Po skończonym posiłku Falgran zaproponował spacer po ogrodach. Trawa wciąż była mokra od deszczu, lecz słońca wyglądały już zza chmur. Książęta wraz z Balmondem wysforowali się naprzód, pogrążeni w poważnej rozmowie. Ochana podążała z wolna kilka kroków za nimi, czując na plecach czujne spojrzenia gwardzistów z jej obstawy.

Kątem oka zauważyła, że Erwastan zrównał się z nią. Zacisnęła dłonie na podołku. Zwróciła uwagę na broszę na jego piersi. W herbie widniał skrzydlaty jaszczur w heraldycznej pozie, wraz ze wstęgą z napisem „Determinacja”.

– Czy to smok? – spytała, by przerwać ciszę.

Dann pokręcił głową.

– To draklif, wasza wysokość. Stworzenie zamieszkujące Fiordy Rekaiskie, skąd wywodził się mój pradziad.

Przytaknęła. Zatem to wyjaśniało niezwykłą urodę mężczyzny.

– Więc twój ród zawiaduje podwodną kopalnią w Landre-Szai.

– Istotnie, od kilku pokoleń.

– Czy to pierwszy raz, kiedy macie kłopoty z mieszkańcami Roszanu?

– Cóż, dla mnie tak, pani. Ale konflikt kopalni z Roszanem ma długą historię. Nie chciałbym, by eskalował w niekontrolowany sposób.

– O ile nie popieram poglądów mego wuja – rzekła Ochana – tak obawiam się, że kolejna wojna z Roszanem jest tylko kwestią czasu. To się nie skończy, dopóki wierzą, że stałe lądy to ciała uśpionych tytanów. Dla nich jesteśmy heretykami bezczeszczącymi ciała ich bogów. – Machnęła ręką. – Ale cóż ja mogę o tym wiedzieć.

Nie chciała zabrzmieć tak gorzko, lecz nie zdołała opanować tonu. Zawstydziła ją taka poufałość ze swojej strony. Miała głęboko wpojone przekonanie, że nie może okazywać emocji, zwłaszcza ludziom niżej od siebie na drabinie społecznej – a zwykły dann znajdował się o kilka szczebli za nisko, by dostąpić zaszczytu swobodnej rozmowy z nią.

A mimo tego, rozmawiali.

– Twoje zdanie jest ważne, Wschodząca Gwiazdo – powiedział Erwastan z ukłonem. – Nie bój się go wyrażać.

Spojrzała na zawołanie rodowe wykute na jego broszy. Uniosła sugestywnie rękę. Mężczyzna zaoferował jej przedramię. Ujęła je z uśmiechem.

– Opowiedz mi coś o sobie, dannie Erwastanie.

– Co chciałabyś wiedzieć, wasza wysokość?

Zamyśliła się, mając w pamięci wszystkie nauki etykiety i niepisane zasady prowadzenia rozmowy z innymi wysoko urodzonymi. Zaraz doszła do wniosku, że ta forma z jakiegoś powodu nie pasuje w obecnej sytuacji – w rozmowie z tym człowiekiem.

– Wszystko, co tylko nie dotyczy dworskich spraw – szepnęła. – Ulubiony kolor? Pora roku? Status towarzyski?

– Czerwony, jesień, acz tylko na Fiordach, niezamężny – odpowiedział bez zająknięcia. – Nie lubię migdałów, za to oddałbym stygmat za nalewkę z żurawiny, taką, jaką potrafią zrobić tylko na Fiordach.

– Wydajesz się być mocno związany z krainą swoich przodków.

– Cóż, to sentyment, moja pani – odparł. – Dziadek tyle mi opowiadał o Fiordach Rekaiskich, że czasem mam wrażenie, jakbym się tam wychował, choć odwiedziłem je, niestety, tylko raz. W narzeczu rdzennych mieszkańców Fiordy zwą się Rek’kai.

– Rek’kai – powtórzyła nieporadnie. – Znasz ich język?

– Nie dość, by potrafić się nim porozumiewać. Ale znam kilka słów, to robi duże wrażenie na damach. – Uśmiechnął się szelmowsko. Wskazał na ptaka ćwierkającego na pobliskim drzewie. – „Siidi”. Las to „na’hani”. Tu ciekawostka: Rekaiczycy nie mają słowa na określenie ogrodu, bo ta idea jest im obca. Pożyczyli je dopiero z naszego języka.

– Ciekawe – przyznała, szczerze zainteresowana. – Co jeszcze mógłbyś mi opowiedzieć o Fiordach?

Spacerowali, a Erwastan mówił o niezwykłym, surowym pięknie pionowych ścian skał, o szybujących między nimi draklifach, o rdzennych mieszkańcach tej skolonizowanej przez Antian krainy, których nieliczne dzikie plemiona wciąż prowadziły zgodny ze swymi przekonaniami tryb życia. Ochana prawie się nie odzywała, próbując sobie wyobrazić wszystkie te cuda, o których opowiadał. Gdy tylko wuj lub jego mąż spoglądali w ich stronę, przywoływała na twarz kamienny wyraz, udając, że towarzystwo danna ją nudzi. Wkrótce, po przyjemnym podwieczorku pełnym ukradkowych spojrzeń i dyskretnie wymienianych uśmiechów, goście pożegnali się z książętami i królewną.

– Byłby to zaszczyt móc znów cię spotkać, wasza wysokość – powiedział Erwastan, musnąwszy ustami wierzch dłoni Ochany.

– Zatem do zobaczenia, dannie Logor Szalan – odparła z należytym dostojeństwem, czując, jak w jej piersi wirują motyle. Odprowadziła go pozornie obojętnym wzrokiem, gdy odszedł i zniknął za pałacowymi drzwiami.

Jeszcze tego samego wieczora napisała do niego list.


– Zmieniłaś się.

Ochana drgnęła i podniosła wzrok na swego brata. Dunerion, cały w bieli i złocie, patrzył na nią niby obojętnie, lecz z niezwykłą przenikliwością w oczach. Zawsze ją to lekko niepokoiło; ich ojciec ciągle powtarzał, że Dunerion ma niezwykle silną Wolę. To właśnie była jedna z tych chwil, kiedy dawał temu wyraz. Nie grożąc, nie krzycząc, nie obnosząc się potęgą, a właśnie w ten sposób: jakby swą Wolą dotykał cudzej duszy.

Wzruszyła ramionami, maskując dreszcz, który po nich spłynął, i wróciła do lektury książki.

– Wiele się nauczyłam w Naranot – odparła wymijająco. – Nabrałam perspektywy.

Przytaknął i ponownie zwrócił twarz w stronę okna. Fragmenty witraża rzucały na niego zielone odblaski.

– Jak się czujesz? – spytała, by podtrzymać konwersację.

Nie odpowiedział od razu.

– Jestem zaszczycony, że ojciec wybrał mnie, bym wziął udział w zebraniu rady.

– A chcesz tego?

Znów spojrzał na nią badawczo z ukosa. Zmroziło ją, choć sama nie była pewna, dlaczego.

– To moja powinność – odparł powoli. – Jak każdego z nas. Tak jak ciebie nasi rodzice przygotowują do roli księżnej, podobnie jak Parelię i Maneosa, tak i ja muszę poznać, co to znaczy być Arenaiem.

Ochana zasępiła się. Kiedy Dunerion powiedział to na głos, nagle zdała sobie sprawę, jak bardzo zaplanowane było ich życie. Maneos wychowany na księcia Nayenu, Parelia – na księżną Gonu, jej samej pisane było Naranot, no i Dunerion, najstarszy męski potomek, predystynowany do zostania królem-bogiem. Jak rasowe psy z dobrze zorganizowanej hodowli.

Zamknęła książkę.

– Nie jestem pewna, czy chcę być księżną.

– Hm. Boisz się odpowiedzialności?

– Tego również. Ale przede wszystkim to…

Zacisnęła usta i rzuciła bratu spojrzenie łani przydybanej przez wilka.

– Używasz na mnie Woli – powiedziała oskarżycielskim tonem.

– Przepraszam. Nie mam złych intencji. Po prostu martwię się o ciebie.

Westchnęła cicho przez nos. Dunerion wiedział, że Ochana coś ukrywa. Choć kochała brata, nie była pewna, na ile może mu zaufać.

– Może – odezwała się niepewnie – po prostu chciałabym znaleźć szczęście.

– Nieszczęśliwy władca to nieszczęśliwi poddani. Być może… rzeczywiście powinnaś podążyć za tym pragnieniem.

Zamyśliła się, lekko poddenerwowana. Czy Dunerion, w swojej niezwykłej przenikliwości, domyślał się, jakie miała marzenia? Czy właśnie zasugerował, że uważa jej wybory za właściwe?

Za oknem rozległ się ponury pomruk gromu. Mężczyzna zapatrzył się na ocean.

– Zanosi się na sztorm.

– Zatem rada się nie odbędzie? – spytała pozornie obojętnie.

– Większość członków dworu już przybyła. – Spojrzał na wspaniały zegar w drewnianej obudowie rzeźbionej na kształt przypominający pałacowe wieże, z trzema złotymi figurami na szczycie. – Powinienem zacząć się szykować. Chciałbym jeszcze porozmawiać z ojcem. – Ruszył niespiesznie w stronę wyjścia. Po drodze skłonił się siostrze. – Przyjemnego popołudnia, Ochano.

Skinęła mu głową, ale nie zdołała wydobyć z siebie głosu.

Po tym, jak stuknęły zamykane drzwi, odczekała chwilę, by upewnić się, że jest sama. Sięgnęła za dekolt i spomiędzy warstw sukni wyjęła złożony na dwie połówki list. Przeczytała go po raz setny, a może i tysięczny, czując takie samo ciepło w sercu, jak wtedy, gdy robiła to za pierwszym razem.

„Odkryłaś przede mną nieznane mi dotąd rodzaje tęsknoty”…

„Wspomnienie Twojego uśmiechu czyni wszystko lepszym”…

„Jeśli tylko okoliczności pozwolą, poczyniłabyś mi ogromną radość, gdybyś zechciała się ze mną zobaczyć po zakończeniu zebrania rady, moja Pani”.

Zapatrzyła się na ten charakterystyczny, umiarkowanie czytelny charakter pisma, którego nie pomyliłaby z niczyim innym; który przez ostatnie trzy miesiące był jej jedyną namiastką Erwastana. Dziś był ten dzień: zebranie rady królewskiej, na którym i on miał się pojawić, by poruszyć temat świętego miejsca Roszan na terenach kopalni.

Doskonała okazja.

Czas do zakończenia obrad spędziła na nerwowych przygotowaniach i niecierpliwym wyczekiwaniu. Gdy zbliżał się wieczór, udała się do zachodniego skrzydła pałacu, przeznaczonego na komnaty gościnne dla szlachty. W sali Herbacianej bez większej ochoty rozmawiała z partnerami i partnerkami tych, którzy zasiadali w radzie. Po czasie, który wydawał się nieskończonością, pomieszczenie zaczęło się wypełniać uczestnikami zebrania. Ochana rozglądała się, szukając charakterystycznej twarzy. Serce zabiło jej mocniej, gdy wreszcie go ujrzała.

Z trudem zachowała powagę. Erwastan wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała: wysoki, elegancki, dumny, lecz przyjazny. Może i nie dorównywał urodą najprzystojniejszym możnym w tej komnacie, ale jego inność pociągała ją bardziej niż najpiękniejszy mężczyzna świata.

Zauważył ją i uśmiechnął się dyskretnie. Ona również, nie śmiąc podejść. Bała się, że jeśli ktoś zobaczy ich razem, choćby i w najbardziej niewinnej sytuacji, natychmiast skojarzy fakty i wkrótce cały dwór będzie plotkował, że królewna, córka bogów, ma romans ze zwykłym dannem.

Po wymianie kilku zdań z harienem Balmondem, Erwastan oznajmił na tyle głośno, by jego słowa dotarły do uszu Ochany:

– Wybacz, harienie, ale udam się już na spoczynek. Gdybym był potrzebny, znajdziesz mnie w trzeciej Komnacie Manufaktur.

Ukłonił się nisko przed rozmówcami i odwrócił się do wyjścia. Po drodze rzucił znaczące spojrzenie Ochanie.

Przeszył ją przyjemny dreszcz.

Odczekała chwilę, by nie wzbudzić podejrzeń, po czym ruszyła w ślad za ukochanym.

Nim skręciła ku Komnatom Manufaktur, upewniła się, że w pobliżu nie ma nikogo. Pospieszyła wprost przed tę oznaczoną cyfrą trzy. Zapukała, cała w nerwach.

Gdy drzwi otworzyły się i ujrzała za progiem Erwastana, ogarnęła ją ogromna ulga – koniec wyczekiwania i tęsknot. Wreszcie znów byli razem.

Uśmiechnął się i zgiął w ukłonie, robiąc zapraszający gest.

– Moja pani – rzekł.

Weszła pospiesznie do środka, ściskając dłonie na podołku tak mocno, że szpony wbijały się jej boleśnie w skórę. Bała się cokolwiek powiedzieć lub zrobić, nagle onieśmielona bliskością mężczyzny, z którym przez ostatnie miesiące wymieniła niezliczoną ilość listów, z każdym kolejnym kochając go coraz bardziej.

On najwyraźniej również czuł zakłopotanie. Przygładził kamizelkę, choć była gładka jak powierzchnia lustra, lśniąca brokatowym wzorem.

– Cieszę się, że… – zaczęła Ochana.

– Jestem zaszczycony… – powiedział jednocześnie.

Zaśmiali się. Królewna zaczesała za ucho kosmyk włosów, który wysunął się z jednego z dwóch ciasnych koków.

– Wybacz, wasza wysokość – rzekł z przepraszającym uśmiechem. – Chyba… trochę się boję, czy po tak długiej rozłące sprostam twoim, pani, wyobrażeniom o mnie.

– Proszę, mówi mi: Ochano.

Wyciągnęła rękę. Spojrzał kobiecie w oczy, ujął jej dłoń, klękając, i pocałował delikatnie. Zadrżała, gdy musnęła palcami jeden z kolców na twarzy mężczyzny.

– Nie powinienem, o pani. Nie jestem godzien tak się zwracać do Wschodzącej Gwiazdy.

– Zatem niech będzie, że to rozkaz. – Uśmiechnęła się z wyższością.

Erwastan wstał.

– Tak jest… Ochano.

Zacisnęła usta, próbując powstrzymać zalewające ją fale emocji. Miała ochotę chwycić go za żabot, przyciągnąć bezceremonialnie i pocałować, dotknąć kolców, wsunąć palce w te gęste włosy, upajać się jego pociągającym zapachem, który czuła mimo dzielącej ich odległości. Wciąż jednak nie opuszczało jej uczucie bycia obserwowaną, jakby każda ściana była oczami jej ojca i matki, którzy z pewnością będą mieć obiekcje do obiektu jej uczuć. W jej głowie rozbrzmiały słowa Duneriona: „Być może powinnaś podążyć za tym pragnieniem”.

Zbliżyła się i ujęła Erwastana za szyję, uważając, by nie podrapać go szponami (choć dokładnie je spiłowała przed spotkaniem). Nieśmiałym ruchem położył dłonie na jej talii. Stanęła na palcach i sięgnęła ustami do jego ust.

Świat nagle zmienił się, nabrał sensu. Wszystko znalazło się na swoim miejscu. Ich usta, ich dłonie, ich ciała. W chwili, w której połączył ich pocałunek, Ochana nabrała pewności, że to jest właśnie mężczyzna, z którym chce spędzić resztę życia – choćby i cały świat miał się zawalić. Chwyciła go za ramiączka kamizeli, przyciągając jeszcze bliżej, przepełniona dojmującym ciepłem. Pragnęła tego i jeszcze więcej, i nie była w stanie się pohamować.

Pogładziła jego tors, zastanawiając się, ile czasu minie, nim znów będzie im dane się spotkać. Nie wyobrażała sobie rozstania i tego, jak zniesie ten czas bez niego, w tajemnicy przed wszystkimi.

– Ochano… – szepnął. – Wybacz, ale… boję się o ciebie. Nie chciałbym przysporzyć ci nieprzyjemności…

– Ćśś – syknęła, kładąc mu palec na ustach. – Nie myśl o tym.

Ponownie zatonęli w pocałunku, długim, łagodnym. Miękkość ust mężczyzny była upajająca. Gdy spojrzała w te ciemne oczy, pomyślała, że to jest właśnie widok, którym chce być witana każdego ranka.

Cofnęła się o krok w obawie przed tym, do czego może dojść, jeśli nie zacznie nad sobą panować. Erwastan odchrząknął, zakłopotany.

– Chciałabyś się czegoś napić?

Zachichotała. Zabawnie było być gościem we własnym pałacu. Ukryła się w głębi komnaty, by nie zauważyła jej służba, która na polecenie Erwastana przyniosła skromny poczęstunek i napitki. Gdy drzwi się zamknęły, Ochana wyszła z kryjówki z rękoma skrzyżowanymi na piersi.

– Brzmisz, jakbyś nie przywykł do wydawania rozkazów – zauważyła, rozbawiona.

– To co innego – odparł przepraszająco. – Po prostu nie czuję się komfortowo, wydając polecenia nie moim pracownikom.

– Nie masz służby?

– Mam, ale… cóż, mniej. – Sięgnął po karafkę i zdjął szklaną zatyczkę. – I nawet nie w połowie tak dobrze ubraną. Niech to, pałacowi służący są ubrani lepiej ode mnie!

Wino o barwie krwi wypełniło dwa kieliszki. Smukłe srebrne nóżki miały kształt oplecionych bluszczem kolumn, ozdobionych drobnym ornamentem i malutkimi klejnotami. Erwastan podał jeden Ochanie, po czym usiedli na leżance przed kominkiem, w którym żarzył się spokojnie węgiel.

– Nigdy wcześniej nie byłem w pałacu – przyznał, przyglądając się kunsztownemu kieliszkowi. – Harien Gendos naciskał na to, bym mógł być obecny na tej radzie. Nie sądziłem, że faktycznie dostanę wezwanie. Oglądać Arenaia z tak bliska i przemawiać do niego…

Napił się powoli, zauważalnie poruszony. Ochana spuściła wzrok. Potrafiła się domyślić, co czuje Erwastan. Król-bóg nie był kimś, kogo łatwo było jej nazywać ojcem. Zdystansowana od całego świata, mistyczna figura, wiecznie otoczona kapłanami i strażą, majestatyczna i groźna… Jedynymi członkami rodziny, którzy mieli z nim bliższy kontakt, była Arenaia oraz Dunerion, przygotowywany do przejęcia aureoli, gdy nadejdzie czas. Ochana zaś mogłaby na palcach jednej dłoni policzyć wszystkie chwile, gdy stała przed ojcem i o czymś z nim rozmawiała – a każdą z nich przepełniało dogłębne poczucie obcości i podległości.

Nieświadomie zacisnęła palce na szkle, które pisnęło, zarysowane szponem.

– Rozumiem – powiedziała. – Chyba… każdy w jego obliczu czuje się podobnie.

– Dużo o tym myślałem. – Znów pociągnął długi, skąpy łyk, jakby bał się powiedzieć to, co chciał. Ochana przyglądała mu się wyczekująco, domyślając się, do czego zmierza. – Boję się, że Arenaia i Arenai… że nie jestem… To znaczy, jeśli w ogóle tego chcesz…

– Erwastanie – rzekła i ścisnęła jego dłoń. – Nie martw się tym. Porozmawiam z matką… w swoim czasie.

– Ale jestem tylko dannem. Nie zaakceptują kogoś takiego. Mogę ci tylko narobić problemów.

– Jeśli jesteś gotowy spróbować, to ja też – powiedziała z pełnym przekonaniem. – Kto wie, może cię zaakceptują.

– A jeśli nie?

Odwróciła wzrok. Właśnie, co, jeśli nie? Czy zostanie ukarana? Zmuszona do ślubu z kimś w ich mniemaniu odpowiedniejszym? Nie wyobrażała sobie spędzić reszty życia z człowiekiem, który zostałby wybrany przez kogoś innego.

– Może… to się toczy trochę za szybko – zasugerował ostrożnie Erwastan. – Nie zrozum mnie źle, pani… to znaczy, Ochano – poprawił się, napotkawszy jej spojrzenie. – Po prostu nie chciałbym zniszczyć ci życia jedną pochopną decyzją.

Zacisnęła usta. Miał rację, wiedziała, że miał rację, ale za nic nie chciała mu jej przyznać. Bywała już zakochana, ale zawsze było to przelotne zauroczenie, które mijało szybciej niż się pojawiło. Tym razem to jednak było coś innego. Kiedy wymieniali korespondencję, miała wrażenie, że rozmawia ze swoją bratnią duszą – rozumieli się we wszystkim, mieli podobne gusta i poglądy, byli niemal jak jedna osoba w dwóch ciałach. Być może nie powinna się angażować w związek – na dokładkę tak niepewny i niebezpieczny – z człowiekiem, którego poznała zaledwie kilka miesięcy wcześniej, ale nie wierzyła, by kiedykolwiek mógł na jej drodze stanąć ktoś, kto byłby lepszy od niego.

– Chcę spróbować – rzekła z pełnym przekonaniem. Wyprostowała się dumnie i uniosła kieliszek. – Przekonam moich rodziców. Mam silną Wolę, można wręcz rzec, że to u nas rodzinne – rzuciła żartobliwie. – Nie odmówią mi, w końcu jestem Wschodzącą Gwiazdą.

Po tych słowach wychyliła raźno kieliszek i natychmiast tego pożałowała. Wino chlusnęło jej do gardła i zaczęła się spazmatycznie krztusić. Zasłoniła usta dłonią, ale krwistoczerwony napój już spłynął jej po brodzie i dekolcie na suknię w odcieniu kości słoniowej. Erwastan zerwał się na równe nogi, lecz zamarł z wyciągniętymi rękami, nie wiedząc, czy rzucić się po serwetkę, czy poklepać Ochanę po plecach, czego wyraźnie się wstydził zrobić. Widząc to przez łzy, zaczęła się śmiać, wciąż kaszląc. Wreszcie mężczyzna zdecydował się na serwetkę i kucnął przy królewnie, by otrzeć jej usta. Odjęła rękę od twarzy i dotknęła jego ramienia, ale zaraz cofnęła ją ze zduszonym okrzykiem na widok czerwonego odcisku dłoni, który zostawiła na białym rękawie. Z jakiegoś powodu rozbawiło ją to jeszcze bardziej. Dann podążył za jej spojrzeniem, zrezygnowany oparł łokcie na kolanach i również zaczął się śmiać.

Ochana spojrzała na swoją sukienkę. Dotknęła zaplamionych koronek na dekolcie w łódkę.

– Domyślam się, że nie masz żadnych sukni, w które mogłabym się przebrać.

– Niestety, źle w nich wyglądam.

Zachichotała. Erwastan delikatnie otarł jej podbródek. Potem ostrożnie sięgnął niżej, ku szyi.

Przeszył ją przyjemny dreszcz. Zadarła nieco głowę jak kotka domagająca się pogłaskania pod brodą. Osuszał jej skórę subtelnymi ruchami, wędrując coraz niżej. Ominął złotą kolię, otarł obojczyk – wszystko z tak skupionym wyrazem na twarzy, jakby pracował nad dziełem sztuki. Zawahał się nad kroplami, które spłynęły między piersi. Ochana powoli sięgnęła do ramiączek sukni, zsunęła je, a następnie odsłoniła biust.

Mężczyzna sapnął cicho, zaskoczony i zaintrygowany. Spojrzał jej w oczy, jakby pytając o pozwolenie. Skinęła zachęcająco głową.

Wyciągnął zatem dłoń trzymającą serwetkę, ale zatrzymał się nagle. Odłożył ją na bok, ujął kobietę ostrożnie pod boki, pochylił się i złożył tuż nad piersiami pocałunek.

Przygryzła wargę, rozdarta między onieśmieleniem a pragnieniem. Erwastan zostawiał na jej skórze wilgotne pocałunki, spijając krople wina. Wsunęła mu palce we włosy i przyciągnęła bliżej. Kolce na jego twarzy naciskały na piersi na granicy bólu, lecz paradoksalnie to tylko sprawiało, że chciała doświadczyć go więcej. On zaś poczynał sobie coraz odważniej. Objął krągłe kształty, ścisnął lekko, potem pocałował ją: długo, subtelnie. Jego usta smakowały winem; pocałunek był bardziej upajający niż pity chwilę wcześniej alkohol. Pogładziła mężczyznę po szyi, chwyciła za kołnierz koszuli, drżąc pod jego dotykiem.

Spojrzała mu w oczy i świadoma swej mocy, rzekła:

– Rozbierz mnie.

Na ustach zaigrał mu nieśmiały uśmiech. Nie mogąc się oprzeć wpływowi jej Woli, posłusznie wstał i zabrał się do dzieła. Usiadła bokiem na leżance, by mógł rozsupłać wiązanie sukni na plecach. Raz po raz zalewały ją fale ciepła, gdy czuła jego palce na ciele, nawet mimo że nie były to pieszczoty.

Choć dręczyła ją niecierpliwość, pozwoliła mu w swoim tempie pozbawić jej wszystkich warstw odzienia, których było zdecydowanie zbyt dużo. Poddawała się działaniom Erwastana z sercem bijącym tak mocno, jakby chciało wyrwać się z klatki piersiowej. Wreszcie wszystkie elementy garderoby wylądowały na podłodze.

Gdy została całkowicie rozebrana i gdy zobaczyła jego wyraz twarzy, zachichotała nieco nerwowo. Erwastan wyglądał tak, jakby dopiero zdał sobie sprawę z tego, co uczynił i czekał na karę. Zaraz jednak rozluźnił się, najwyraźniej doszedłszy do wniosku, że skoro już popełnił zakazany czyn, to równie dobrze może pociągnąć to dalej, nie bacząc na konsekwencje.

Zbliżył się do niej jak do płochliwej klaczy, Ochana jednak nie zamierzała uciec. Objął ją w talii, ona zaś zarzuciła mu ręce na szyję. Kiedy tak stała przed nim całkiem nago, podczas gdy on był wciąż ubrany, wywoływało to w niej dwojakie uczucia: lęk, uległość, onieśmielenie, ale też silną ekscytację i ciekawość, co stanie się za chwilę.

Znów zatonęli w pocałunku, pełnym coraz większej pasji i namiętności. Jego ciepłe, szerokie dłonie błądziły po delikatnym ciele kobiety. Przylgnęła do niego, pragnąc po cichu, by posunął się jeszcze dalej.

Ujął ukochaną pod plecy i złożył na szezlongu. Nie przestając gładzić bladej skóry, obdarował piersi wieloma pocałunkami, co chwilę kłując ją kolcami. Nie były ostre; ich dotyk pobudzał ją bardziej niż subtelne pieszczoty.

Zamruczała cicho, gdy objął ustami twardą brodawkę. Zaraz drgnęła, oburzona, kiedy lekko ją ugryzł.

– Wybacz – powiedział.

Rzuciła mu władcze spojrzenie.

– Chcę jeszcze.

Nie wiedziała, czy sprawiła to Wola, czy sam zamierzał to uczynić i tylko czekał na przyzwolenie. Zacisnął jedną dłoń na krągłym pośladku kobiety, drugą na jej piersi – stanowczo, boleśnie. Ustami i językiem pieścił sutki, to jeden, to drugi, coraz śmielej sobie poczynając.

W pewnej chwili rzucił jej spojrzenie jednocześnie łobuzerskie i groźne, nadające mu wygląd demona. Przeszył ją dreszcz. Erwastan zaczął wędrować pocałunkami w dół, coraz niżej, aż wreszcie – nim zdążyła zaprotestować – rozchylił jej uda i zanurzył twarz w gęstych kędziorach.

Targnęła się z cichym okrzykiem, gdy poczuła muśnięcie języka, zaraz po nim następne i kolejne. Zacisnęła palce na aksamitnym obiciu mebla, nie mogąc powstrzymać gwałtownych ruchów pod wpływem pieszczot. Mężczyzna silnym gestem objął jej uda, obdarowując wybrankę rozkoszą, której nie doświadczyła nigdy w życiu, jednocześnie irytującą i rozpalającą ją jeszcze bardziej. Przygryzła sobie palec, starając się powstrzymać jęki, lecz na próżno – doprowadzał ją do granicy spełnienia, lecz nie dalej, drażniąc jeszcze bardziej.

– Dość! – krzyknęła, czując, że dłużej nie wytrzyma.

Poderwał się do góry i rzucił jej spojrzenie drapieżnika. Otarł usta wierzchem dłoni i uśmiechnął się zawadiacko.

Rzuciła się ku niemu i zaczęła niecierpliwie rozpinać guziki kamizeli, potem koszuli. Zsunęła mu ją z ramion, objęła, pazurami podrapała po plecach. Westchnął i zasypał pocałunkami jej szyję. Błądziła dłońmi po śniadej skórze, zostawiając na niej czerwonawe ślady zadrapań, jakby były zabliźnionymi pamiątkami po spotkaniu z dziką bestią. Sięgnęła ku wciąż ukrytej pod odzieniem męskości, pogładziła subtelnie wybrzuszenie.

Zawahała się, wciąż obdarowywana całusami. Czy naprawdę tego chciała? Czy była gotowa? Pytania jednak szybko cichły, zagłuszane jej własnymi westchnieniami. Tak, chciała tego, tego i jeszcze więcej – jak najwięcej, ile tylko Erwastan był gotów jej podarować.

Widząc, jak nieporadnie się do tego zabiera, pomógł jej w rozebraniu się. Nie miała śmiałości spojrzeć wprost na okolice jego lędźwi, ale nie mogła się powstrzymać, by go nie dotknąć. Ujęła delikatnie penisa i zlękła się, czy nie jest za duży. Mimo to przylgnęła do ukochanego zachęcająco biodrami, pragnąc, by posiadł ją już, teraz, natychmiast.

Ponownie osunęła się na szezlong. Erwastan pochylił się nad nią z poważnym wyrazem na swej surowej twarzy. Czułym gestem odgarnął kosmyk ciemnych włosów z czoła ukochanej.

– Moja pani – rzekł – co rozkażesz?

Przyjemne ciepło rozlało jej się w podbrzuszu.

– Kochaj mnie – powiedziała cicho.

Uśmiechnął się.

– Bardziej nie jestem w stanie.

Znów pocałował ją czule i władczo jednocześnie, rozpalając w niej płomień – nieśmiały, lecz spragniony pożaru. Odnalazł dłoń Ochany i splótł z nią palce. Objęła go udami na wysokości bioder. Spojrzał jej głęboko w oczy, pogładził w talii. Potem, pomagając sobie ręką, wszedł w nią powoli.

Samo to wystarczyło – tama runęła, obezwładniająca rozkosz rozlała się w jej łonie. Wciągnęła głośno powietrze, objęła go, drapiąc plecy pazurami, aż syknął. Przyciągnęła go bliżej siebie, napierając biodrami w pogoni za tym silnym, obezwładniającym doznaniem, nie mogąc powstrzymać jęków. Drgnęła nagle, gdy coś w niej pękło i targnął nią ból, lecz ogarnięta całkowitą ekstazą szybko o nim zapomniała. Osunęła się na oparcie, oszołomiona i spełniona… lecz wciąż spragniona więcej.

Mężczyzna wydawał się zaskoczony, ale nic nie powiedział, a tylko uśmiechnął się z satysfakcją. Jedną ręką podtrzymał nogę partnerki, drugą sięgnął ku jej piersi. Gdy zaczął się poruszać, znów odniosła wrażenie, że lada moment zaleje ją kolejna fala rozkoszy. Poczynał sobie coraz szybciej i śmielej, wzdychając cicho. Nie potrafiła zapanować nad własnymi jękami i okrzykami; uciszył ją namiętnym pocałunkiem, tylko jeszcze bardziej rozpalając trawiący ją płomień. Świat wokół przestał istnieć – liczył się tylko Erwastan, jego dotyk, jego zapach, jego głębokie spojrzenie. Tonęła w nim i nie chciała być ratowana.

W pewnej chwili złapał ukochaną mocno w objęcia. Nie wychodząc z niej, ostrożnie osunął się na dywan, a Ochana znalazła się na nim. Nie była pewna, co zrobić dalej. Erwastan ujął jej biodra i poruszył nimi w przód i w tył. Pojąwszy aluzję, zaczęła naśladować ten ruch. Westchnęła głośno – w tej pozycji czuła go jeszcze silniej, jeszcze głębiej. Złożyła mu dłonie na torsie, ozdobionym skąpym, wąskim pasmem włosów, wbiła pazury w skórę. Z każdym ruchem nabierała coraz większej pewności, coraz szybciej ocierała się o jego lędźwie, szukając kolejnego spełnienia.

Nim to jednak nastąpiło, zmogło ją zmęczenie i kolka. Przycisnęła dłoń do boku i zapatrzyła się na ukochanego, oddychając ciężko. Ciepło buchające od kominka jeszcze bardziej rozgrzewało ich rozpalone ciała. Erwastan pogładził jej krągłe biodra.

– Czego sobie życzysz, moja królewno? – spytał.

Spuściła wzrok, wstydząc się swoich najgłębszych żądzy. Wreszcie doszła do wniosku, że nie powinna. Była Wschodzącą Gwiazdą, przyszłą władczynią – nie było takiej rzeczy, której nie było jej wolno robić czy pragnąć i nikt nie miał prawa jej za to oceniać. Schyliła się i wyszeptała:

– Chcę, żebyś… mną zawładnął.

Spojrzał na nią czule. Zachęcił ją do wstania. Pocałował delikatnie i pogładził po policzku.

Wtem obrócił ją tyłem do siebie, chwycił za kark i niemal rzucił na leżankę. Krzyknęła cicho, klęknąwszy na meblu, i złapała oparcie. Stanął za nią, pogładził wzdłuż kręgosłupa, wywołując silną falę dreszczy. Potem zacisnął dłonie na biodrach partnerki i wszedł w nią gwałtownie.

Krzyknęła, zaskoczona. Nie sądziła, że może doznać jeszcze większej rozkoszy, lecz poczynania Erwastana udowodniły jej, jak bardzo się myliła. Silne, rytmiczne pchnięcia odbierały jej dech, aż nie miała siły jęczeć, a tylko otworzyła usta w niemym krzyku. W myślach jednak wołała: Tak! Jeszcze! Więcej! On zaś, jakby to słysząc, nie ustawał w zadawaniu jej przyjemności, będąc na własnej drodze ku spełnieniu.

Sięgnęła dłonią ku swemu wilgotnemu łonu, mając nadzieję na jeszcze jeden wybuch ekstazy, lecz narzucany przez mężczyznę rytm znacznie jej to utrudniał. Złapał ją za włosy, które w trakcie ich ekscesów niemal całkiem się rozplotły, i pociągnął do tyłu. Westchnęła głośno; złota kolia na szyi uderzała o obojczyk, brzęcząc niczym rytualne dzwonki.

Tak… Właśnie tak. Była jego boginią i pragnęła, by tak oddawał jej cześć.

W pewnej chwili puścił włosy i wbił paznokcie w biodra Ochany. Jęcząc głucho, zadał kilka ostatnich, mocnych pchnięć. Potem znieruchomiał.

Królewna osunęła się na leżankę, rozgrzana, zmęczona i spełniona. Erwastan usiadł na podłodze obok niej, oparł głowę na ramieniu i pogłaskał ją czule po policzku.

– Kocham cię, Ochano.

Uśmiechnęła się.

– Ja ciebie też, Erwastanie.


Szpony zadzwoniły dźwięcznie o mosiężną obudowę kalendarza, rzeźbioną we floralne ornamenty. Ochana zasłoniła usta dłonią, wpatrując się w przyrząd, jakby oczekiwała, aż samoistnie zmieni daty i uspokoi ją, że nie ma się czym martwić.

Ale miała się czym martwić. Minęły dwa miesiące, od kiedy ostatni raz widziała się z Erwastanem. Dwa miesiące bez krwawienia.

Położyła dłoń na brzuchu, pełna obaw. Jeśli rzeczywiście była brzemienna, nie minie dużo czasu, nim stanie się to widoczne. Jeśli miała porozmawiać z matką i ojcem… to nie mogła dłużej czekać.

Spojrzała na stojący na komodzie zegar. Wkrótce miał nastąpić koniec jednego z licznych rytuałów, w których codziennie uczestniczył Arenai. Potem wraz z małżonką będą odpoczywać w Salach Ciszy. Zaczęła krążyć niespokojnie po komnacie, przygotowując sobie w myślach mowę i zbierając siłę Woli, by przekonać rodziców do swojej racji. Im bliżej jednak było spotkania, tym większe dopadały ją wątpliwości i coraz bardziej nie wierzyła, że ma szansę na ulgowe potraktowanie. Czarne scenariusze przewijały jej się w głowie jak ruchome obrazki zoetropu.

Musiała jednak spróbować.

Gdy nadszedł czas, udała się na miejsce, z każdym krokiem czując, jak jej serce przyspiesza. Przed wysokimi, białymi drzwiami stało dwóch gwardzistów. Pozdrowili królewnę niskim ukłonem i otworzyli przed nią oba skrzydła.

Odetchnęła cicho i weszła do środka.

Sale Ciszy były kilkoma ogromnymi, jasnymi pomieszczeniami, oddzielonymi od siebie szeregami kolumn w odcieniu kości słoniowej i skąpanymi w blasku niezliczonych świecących kryształów na kandelabrach i żyrandolach. Było to miejsce spokoju i medytacji, którego ściany pokrywały inskrypcje ze świętych ksiąg, a na drodze ku końcu komnaty stały odlane z białego złota posągi Trzynastu, stworzycieli świata. Tam, na wprost wejścia, pod podobizną Demedreiosa, boga Woli, stały dwa gigantyczne, białe trony, o niezwykłej rzeźbie przywodzącej na myśl kształt antycznych run. Na nich zaś zasiadali Arenai i Arenaia.

Nieopodal króla stał też Dunerion, który pierwszy zwrócił uwagę na pojawienie się Ochany. Zbliżyła się, mocno ściskając dłonie na podołku. Król i królowa, pogrążeni w cichej rozmowie, do ostatniej chwili nie dali po sobie poznać, że zauważyli pojawienie się córki.

Oboje odziani w alabastrowobiałe, zdobione złotem szaty, oboje z wielkimi, złotymi aureolami mającymi po trzynaście ramion, naprawdę wyglądali na to, kim byli: bogami. Król zmarszczył lekko czerwone, łuskowate brwi, identyczne, jak u Duneriona. Królowa zaś, nosząca stygmat identyczny, co córka, zadarła podbródek i spojrzała z góry na Ochanę.

Królewna pokłoniła się przed nimi. Starając się zapanować nad drżeniem głosu, powiedziała:

– Ojcze, matko… Przyszłam prosić was o błogosławieństwo.

Brat rzucił jej zaintrygowane spojrzenie. Król nie zareagował, królowa zaś zmrużyła oczy, pozbawiając córkę resztek pewności siebie.

– I w jakiej to sprawie życzysz sobie błogosławieństwa?

Ochana spuściła wzrok. Po chwili zebrała się na odwagę i spojrzała matce w oczy, szukając Woli w swym umyśle.

– Chcę pobłogosławienia mojego związku.

– Związku – powtórzyła matka głosem przywodzącym na myśl odległy grom. – Życzysz sobie zgody na zawarcie związku, choć dobrze wiesz, że ten wybór nie należy do ciebie.

– To nie jest… Nie chcę… – zaczęła dukać nieskładnie, lecz wtem przerwał jej Arenai, głosem cichym, lecz tak groźnym, że momentalnie zamilkła:

– Kim jest ten człowiek?

Nie była w stanie się oprzeć; Wola boga przytłoczyła ją. Odpowiedziała, czując, jak drżą jej dłonie:

– Dann Erwastan Logor Szalan.

Królowa zmarszczyła brwi z wyrazem zimnej furii na twarzy. Zacisnęła szpony na podłokietnikach.

– Dann? Ty, Wschodząca Gwiazda, córka Gwiazd Stąpających po Ziemi, chcesz związać się ze zwykłym dannem? I to jeszcze tym potomkiem dzikusów z Fiordów?!

Jej krzyk był coraz głośniejszy z każdym słowem. Dunerion spoglądał na matkę z ukosa, z pozornie obojętną miną. Łzy zaczęły napływać Ochanie do oczu.

– Matko… – wyszeptała, ogarnięta nagłą potrzebą ukorzenia się – wybacz mi, błagam… ale kocham go, kocham najmocniej na świecie i…

– Milcz – syknęła królowa-bogini, patrząc na córkę z najwyższą pogardą. – Ta decyzja nie należy do ciebie. Masz zapomnieć o tym dannie – wypluła to słowo, jakby było obelgą – i nigdy więcej o nim nie wspominać.

– Ale – jęknęła, bojąc się tego, co musiała wyznać – ale matko… My… Jestem w…

Oczy królowej zrobiły się okrągłe, gdy nagle zrozumiała.

– Och, nie, na bogów… Jesteś z nim w ciąży? Nosisz w łonie dziecko tego dzikusa?!

– On nie jest dzikusem! – krzyknęła. – To, że…

– Dość! Ani słowa więcej.

Arenaia przywołała gestem służącego i szeptem wydała mu rozkaz. Skłonił się nisko i wybiegł z pomieszczenia. Bóg i bogini przez chwilę przyglądali się córce w milczeniu; napięcie wiszące w powietrzu było niemal fizycznie odczuwalne. Ochana przełykała łzy, starając się wyglądać dumnie i godnie.

– Byłam gotowa okazać ci łaskę – rzekła cicho i powoli królowa. – Pozwolić zapomnieć o tym człowieku, wybrać ci odpowiedniego męża i nigdy więcej nie wspomnieć o tym wybryku. Ale ty postanowiłaś wbić nóż w serce samej bogini, skalać swoje imię i ciało i oddać się członkowi niższego rodu, potomkowi barbarzyńców z Fiordów. To nigdy nie będzie ci wybaczone. Zhańbiłaś ród Rawodor, zhańbiłaś siebie i obraziłaś swoim zachowaniem swych rodzicieli.

Za plecami Ochany stuknęły drzwi i rozległy się kroki, gdy sługa powrócił w czyimś towarzystwie, ale królewna nie zwróciła na to uwagi. Drżała na całym ciele, a serce niemal wyskakiwało jej z piersi.

– Tego ci nigdy nie wybaczę – ciągnęła Arenaia. – I za to spotka cię kara.

Arenai rzucił córce władcze spojrzenie. Nagle jej ciało poruszyło się jakby samoistnie, sterowane Wolą króla-boga. Przerażona próbowała się wyrwać spod jej wpływu, lecz nie była w stanie. Ojciec zmusił ją, by padła na kolana przed nimi i wyciągnęła ręce do przodu. Spoglądała to na niego, to na matkę, a jej oddech przyspieszył ze strachu.

Z tyłu wyłonił się mężczyzna o ponurej twarzy, w kapłańskich szatach, z trzynastoramienną gwiazdą wyszytą na kapie. W jego dłoni błysnęły srebrem obcęgi.

Królowa-bogini spojrzała z góry na Ochanę.

– Nie zasługujesz na królewski stygmat.

Kapłan zbliżył się, zacisnął obcęgi na jednym ze szponów królewny i jednym silnym szarpnięciem wyrwał go.

Wrzasnęła z bólu, lecz nie mogła nawet drgnąć, przyszpilona w bezruchu Wolą króla-boga. Mężczyzna sięgnął do kolejnego pazura, następnego i kolejnego, wyrywając je z taką wprawą, jakby robił to codziennie. Ochana krzyczała, krzyczała tak głośno, że momentalnie zdarła sobie gardło, porażona bólem, przed którym nie miała żadnej możliwości uciec. Łzy płynęły jej po policzkach, krew ściekała z palców, plamiąc lśniącą, pastelowozieloną posadzkę. Koszmar trwał i trwał, jakby miał nigdy nie mieć końca. Arenai i Arenaia beznamiętnie przyglądali się karze, jaką poddali córkę, głusi na jej wrzaski i błagania o litość.

Wreszcie kapłan wycofał się. Wpływ Woli króla-boga ustąpił; Ochana osunęła się na podłogę, przyciskając okaleczone dłonie do piersi. Szlochała cicho, drżąc z bólu.

– Nie jesteś naszą córką – powiedziała z miażdżącą mocą matka. – Zejdź nam z oczu i nie obrażaj nas swoją obecnością. Do jutra masz zniknąć z pałacu.

Ochana otarła łzy wierzchem dłoni i z trudem podniosła się do pozycji siedzącej. Napotkała pełne współczucia spojrzenie Duneriona.

Gwardziści odprowadzili ją do jej komnat. Wkrótce pojawił się medyk, który opatrzył rany po wyrwanych szponach. Patrzyła na owijane bandażami palce, z krwawą miazgą na ich końcach, drżące jak w febrze. Wiedziała, że odrosną… lecz znaczenie tej kary sięgało głębiej niż do zakończeń nerwowych. Zhańbienie stygmatu – pozbawienie wyznacznika człowieczeństwa, boskiego namaszczenia. Wydziedziczenie.

Gdy została sama, skuliła się na łożu, zastanawiając rozpaczliwie, co teraz pocznie. Dokąd miała się udać? Co ze sobą zrobić? Czy był ktoś, do kogo mogła się zwrócić o pomoc? Wkrótce łzy przestały lecieć, a ją ogarnęło dziwne odrętwienie. Wszystko się zmieniło i straciło sens.

Drgnęła, gdy usłyszała pukanie. Nie czekając na zaproszenie, do środka wszedł Dunerion.

Usiadła na łóżku, nieporadnie zaczesując włosy zabandażowanymi dłońmi. Brat patrzył na nią tym przenikliwym wzrokiem, jakby znał wszystkie jej myśli.

– Twój statek czeka w porcie. Przydzieliłem ci do ochrony zaufanych strażników. Możesz wypłynąć, kiedy tylko będziesz gotowa.

Zamrugała, zdezorientowana.

– Wypłynąć? Ale… dokąd?

– Tam, dokąd prowadzi cię twoje marzenie.

Uśmiechnął się lekko.

Oczy znów jej się zaszkliły. Ogarnięta dojmującą wdzięcznością, wstała, zbliżyła się do brata i objęła go, uważając na obolałe dłonie.

Pogłaskał ją po włosach. Nie powiedział nic więcej; nawet nie pożegnał się, gdy wychodził z komnaty. Tak, jakby wiedział, że jeszcze kiedyś się zobaczą.


Trap łupnął o molo. Ochana z trudem opatuliła się szczelniej płaszczem, smagana wiatrem. Podniosła wzrok na wspaniałą konstrukcję wznoszącą się wysoko nad ocean.

Butelkowozielona wieża, stojąca na potężnej iglicy, pośrodku gigantycznego, okrągłego krateru w oceanie, z wodą rozbijającą się wściekle o niewidzialną przeszkodę.

Zmierzając ku niej po długim moście, kobieta spoglądała lękliwie w dół, gdzie w kopalni położonej na dnie oceanu nieustannie trwała praca. Zbliżał się wieczór; ciemności na dnie rozpraszały liczne kryształowe lampiony, nadając surowemu krajobrazowi bajkowego charakteru.

Została zaproszona do środka. W wieży, na parterze, zaprowadzono ją na miejsce przeznaczenia. Ściany niemal całkowicie zasłaniały regały uginające się od ciężkich tomów, kolorowych geod, niewielkich przyrządów niewiadomego Ochanie przeznaczenia i innych bibelotów. Między nimi stało potężne biurko i białe krzesło z wysokim oparciem, ozdobionym czymś, co wyglądało na fragmenty mechanizmu windy. Na nim zaś siedział Erwastan, zajęty pisaniem czegoś w grubej księdze.

Podniósł wzrok, poirytowany, że mu się przeszkadza, lecz gdy zobaczył ukochaną, zerwał się na równe nogi i natychmiast do niej podszedł.

– Ochano! Co tu robisz?

Uniosła dłonie. Na widok opatrunków mężczyzna zasłonił usta.

– Arenai i Arenaia… wydziedziczyli mnie – wyznała cicho. – Wyrzucili z pałacu.

Erwastan objął ją czule i pocałował w policzek.

– Nie przejmuj się – powiedział. – Wszystko się ułoży.

Nie wierzyła w to, dopóki nie usłyszała tego z jego ust. Uśmiechnęła się smutno.

Długo tak stali, złączeni. Ochana wtuliła twarz w jego szyję, upajając się zapachem skóry i perfum.

– Wiesz… będziesz ojcem.

Spojrzał na nią, zdumiony. Po chwili uśmiechnął się.

– To cudownie – powiedział, naprawdę brzmiąc szczerze. – Pobierzemy się, niedługo, bez rozgłosu. Ułożymy sobie życie i będziemy szczęśliwi.

Pocałował ją w czoło. Zamknęła oczy. Tak… może naprawdę dopiero teraz zyskała szansę na szczęście.