Rozdział II: Dwie strony jednej drogi - Maszyna do opowiadania - Joanna W. Gajzler

Rozdział II: Dwie strony jednej drogi


 Rozdział II

Dwie strony jednej drogi


Wskaźnik stukał o tabliczkę, gdy mężczyzna w beżowej kamizelce pokazywał kolejne litery. Płetwy na jego twarzy, podobne bokobrodom, falowały lekko. Spoglądał z powagą to na tabliczkę, to na siedzącego na drugim końcu pokoju młodego mężczyznę.

Ydrin starał się ignorować towarzyszące mu uczucie niepokoju. Zasłaniał dłonią prawe oko i odczytywał wskazywane przez lekarza literki.

– A. H. L. Z. W… Nie, U – poprawił się natychmiast. Fala zimna spłynęła mu po plecach.

Optometrysta pokiwał głową. Złożył teleskopową pałeczkę i schował ją do obszernej torby.

– Dobrze, zarze Halar – rzekł. – Wygląda na to, że wada nie postępuje.

Młodzian w duchu odetchnął z ulgą. Założył ponownie binokle.

– Dziękuję, doktorze – powiedział. – Mam nadzieję, że tak już zostanie.

– Tego panu życzę, zarze. Czy mam zapisać datę następnej kontroli…?

– Nie ma takiej potrzeby. Wezwę pana, gdyby coś się zmieniło.

Znów oblał się zimnym potem, napotkawszy surowe spojrzenie mężczyzny. Uśmiechnął się do niego uprzejmie. Doktor spakował tabliczkę i oftalmoskop, odwrócił się i ukłonił lekko.

– Życzę zdrowia zatem – powiedział.

– Dziękuję. Do widzenia.

Przerzucił sobie tużurek przez przedramię i opuścił pokój. Na korytarzu czekała już na niego służąca, gotowa odprowadzić go do wyjścia.

Ydrin stanął przy oknie z dłońmi złączonymi na plecach. Nasłuchiwał odgłosów z wnętrza domu: oddalających się kroków, stuknięcia klamki, cichego skrzypnięcia zawiasów. Po chwili zobaczył, jak doktor przechodzi przez żelazną furtkę, rozgląda się w obie strony, a następnie rusza chodnikiem w sobie znanym kierunku.

Młodzieniec opadł ciężko na pufę, opierając łokcie na kolanach i wsuwając palce we włosy. Zdjął binokle i zapatrzył się na złote oprawki, na których odbijało się światło. Przesunął kciukiem po krawędzi jednego ze szkieł, zauważalnie grubszego niż w binoklach, które nosił rok temu.

Ponownie wcisnął je na nos. Wyciągnął dłoń daleko przed siebie. Na środkowym palcu miał obrączkę z wygrawerowanymi inicjałami YH – Ydrin Halar.

Krawędzie grawera rozmywały się.

– Ydrin?

Wstał i obrócił się ku drzwiom. W progu stanęła jego siostra, Aldmara, kołysząca na rękach swojego syna, narodzonego zaledwie przed kilkoma dniami. Miała identyczny stygmat, co Ydrin: z czoła wyrastały jej zakrzywione rogi, zaczynające się między brwiami i układające w kształt litery V.

– I co powiedział lekarz? – spytała szeptem.

– Nic szczególnego. Wada się nie pogarsza – odparł, uśmiechając się nieco nerwowo.

– Widzisz, mówiłam, że nie masz się czym przejmować.

Pogładziła niemowlę wierzchem palców po główce. Ydrin zbliżył się i nachylił nad dzieckiem.

– Widać coś? – zapytał.

– Daj mu czas. Nasze stygmaty potrzebowały kilku tygodni.

Jej ton był pogodny, jakby uznawała za pewnik, że prędzej czy później u syna objawi się stygmat. Gdyby miał odziedziczyć ten po ojcu – żółte oczy kozła – już powinien być widoczny. Widząc, z jaką miłością patrzy na dziecko, młodzian nie miał serca mówić siostrze, by miała na uwadze to, że stygmat może się nie pojawić.

– Przepraszam – powiedział, ujmując ją za ramiona i mijając w progu. – Gdybyś mnie szukała, będę u siebie. Pouczę się trochę.

– Będziesz się uczyć? Przecież masz przerwę semestralną.

– Nie, naprawdę? – spytał z udawanym zdziwieniem i zaśmiał się cicho. – Po prostu nie chciałbym stracić stypendium.

– Stać nas na czesne. Ojciec nie robiłby ci wyrzutów.

Pocałowała śpiącego niemowlaka w czoło.

– Być może, ale nie mam nic… Hej, smyku! – Wyciągnął ręce i złapał biegnącą korytarzem pięciolatkę z rozczochranymi blond włosami. Dziewczynka zachichotała. – Nie hałasuj, bo obudzisz braciszka.

– Minma, idź do swojego pokoju – powiedziała Aldmara. – Niech cię Ponana ładnie uczesze, niedługo wyjdziemy na spacer.

– Nogi mnie bolą – zamarudziła Minma.

– Nie kłam, to nieładnie kłamać. Jak nie chcesz iść, to powiedz, że nie chcesz iść, zamiast opowiadać głupoty.

– Słuchaj się mamy – rzekł poważnie Ydrin, grożąc dziewczynce palcem. – Mamie kłamać nie wolno, a wymówki zachowaj dla namolnych chłopaków, którzy będą cię prosić o rękę.

– Ydrin!

– Co to znaczy „namolny”? – spytała zaciekawiona Minma.

Niemowlak obudził się, zakasłał i zaczął płakać. Poirytowana Aldmara machnęła ręką na brata i córkę.

– Sio, oboje!

Minma pobiegła do swojego pokoju i – ku frustracji matki – trzasnęła drzwiami. Ydrin, chichocząc pod wąsem, wspiął się po schodach na trzecie piętro, gdzie na poddaszu znajdowało się jego małe królestwo.

Miał tu biblioteczkę pełną ksiąg, ogromne biurko, jeszcze większy stół kreślarski – wszystko doskonale oświetlone precyzyjnie rozmieszczonymi lampami. Pośrodku pomieszczenia stała ogromna makieta przedstawiająca stolicę Antianu, całe miasto, od najbiedniejszych dzielnic po Pałac z Zielonego Szkła. Był to efekt trzech lat pracy i choć wciąż nie była ukończona, na jej widok Ydrina rozpierała duma.

Skrzyżował ręce na piersi i zbliżył się, podziwiając wiszącą nad miastem z tektury replikę latającej biblioteki. Miniaturowy budynek unosił się na bryle prawdziwego aerotytu, a jeszcze wyżej nad miastem wisiało trzynaście kryształków weksalitu, imitujących trzynaście słońc Archmaru. Nocą, gdy wszystkie inne lampy w gabinecie były zasłonięte, światełka nad makietą wyglądały naprawdę magicznie.

Okno zaklekotało, poruszone podmuchem wiatru. Ydrin spojrzał w jego stronę. Zepsuło się już jakiś czas temu i irytowało go grzechotaniem szyby i starej klamki, ale nie było komu go naprawić – dozorca zmarł jakiś czas temu i wciąż nie zatrudniono nowego.

Młodzian usiadł przy stole kreślarskim i zaczął przeglądać przypięte do niego szkice budynków i mniejszych elementów konstrukcji. Skrzywił się, wspomniawszy słowa jednego z profesorów, które usłyszał w ostatnim semestrze. „Ma pan dobrą rękę, ale nie steruje nią logiczny umysł”. Zapamiętywanie teorii nie stanowiło dla niego problemu. Potrafił też rysować skomplikowane konstrukcje w każdym rzucie. Tym, co go jednak zawodziło, była wyobraźnia – i brak zdolności pogodzenia jej z wiedzą techniczną.

Czy ktoś taki miał szansę zostać mianowanym wielkim architektem Antianu?

Odwrócił się, usłyszawszy odgłos otwieranych drzwi. W progu pojawiła się Minma, wciąż rozczochrana. Ydrin uniósł brew.

– W czym mogę pomóc, panienko? – spytał dwornie.

– Mogę tu posiedzieć?

– A obiecujesz, że nie ruszysz miasteczka, Olbrzymko? – Wskazał palcem na makietę, mając w pamięci, jak raz siostrzenica bawiła się na niej i zniszczyła cały port królewski; od tamtej pory lubił ją przezywać.

– Obiecuję – odparła słodko.

– To chodź.

Ponownie skupił się na szkicach. Zdziwił się, gdy po chwili dziewczynka wdrapała mu się na kolano. Oparła podbródek na dłoniach.

– Wujku – zagadnęła – a zbudujesz mi kiedyś zamek?

– Budować mi się nie chce, ale mogę zaprojektować.

– I będę mogła w nim zamieszkać?

– A co, tu ci się nie podoba?

Wzruszyła ramionami.

– Może być… ale zamek byłby fajniejszy.

– Skąd wiesz? Byłaś kiedyś w jakimś? A co jeśli w zamku jest strasznie zimno, bo jest taki wielki i tak mało w nim kominków i pieców? A może obrazy są nawiedzone i w nocy duchy wychodzą straszyć?

– Duchów nie ma – odparła, prychnąwszy pogardliwie, ale i rzucając mu niepewne spojrzenie.

Położył jej dłoń na głowie i poczochrał jeszcze bardziej.

– Ciesz się z tego, co masz. Lepsze może nie nadejść, a gorzej zawsze być może.

Zasępił się, wypowiedziawszy te słowa. Pomyślał o dzisiejszym badaniu wzroku, potem o nowonarodzonym braciszku Minmy, wciąż bez stygmatu. Ponure myśli zaczęły krążyć mu po głowie.

Z dołu dobiegło wołanie Aldmary. Dziewczynka zeskoczyła Ydrinowi z kolan.

– Pójdziesz z nami na spacer? – spytała.

– Hm… Nie. Bawcie się dobrze.

Minma odwróciła się na pięcie i wybiegła truchtem z pokoju.

Młodzieniec westchnął cicho i oparł czoło na ręce. Wtedy zauważył, że w rogu jednego z arkuszy narysowany jest uśmiechnięty kwiatek.

Poirytowanym gestem przeciągnął dłonią po twarzy, gładząc się po wąsach. Po chwili zaśmiał się.


Tak zadbanego, czystego pomieszczenia jak pracownia krawcowej Delior Zantraks nie widział już od dawna. W oknach, z elegancko rzeźbionych karniszy zwisały śnieżnobiałe, koronkowe zasłonki. Na obrotowych stojakach zwinięte były długie bele wielokolorowych tkanin. Bielone ściany zdobiło kilka repusowanych w miedzi obrazów, przedstawiających pejzaże i ogrody, po których przechadzali się spacerowicze czy na huśtawkach bawiły się eleganckie damy. Może i miejsce to nie było przesadnie luksusowe, lecz wciąż odległe od warunków życiowych, do których przywykł Zantraks.

Z sąsiedniego pokoju wyszła ku niemu kobieta w czepku z wyblakłym, kwiatowym wzorem. Wyprostował się na jej widok.

– Już, już jestem – powiedziała, przygładzając spódnicę. – No dobrze, to jak to wygląda?

Młodzieniec sięgnął ku jednej z maszyn do szycia i demonstracyjnie zakręcił kołowrotkiem. Mechanizm pracował gładko, cicho, w stałym rytmie.

– Wszystko działa bez zarzutu – odparł. – Te dwie wystarczyło naoliwić. W trzeciej walnął… To znaczy: obluzował się mechanizm korbowodu. Nic wielkiego. Będzie chodzić jak złoto.

– Och, dzięki bogom – westchnęła pani Delior. – Już się bałam, że będę musiała zamknąć pracownię.

– Drobiazg – mruknął Zantraks, myśląc, że to nie bogom należą się podziękowania.

Kobieta tymczasem wyjęła z kieszeni nawleczone na drucik pieniądze, odliczyła uważnie i wręczyła mu zapłatę. Spojrzał na stosik monet na swojej dłoni.

– Pomyliła się pani – zauważył – to za dużo.

– Och, to za fatygę. – Dama machnęła dłonią i rzuciła mu zalotne spojrzenie. – Naprawdę bardzo mi pan pomógł.

– Hm. Dziękuję.

Zakłopotany, wsypał pieniądze do kaletki przy pasie. Nie patrząc kobiecie w oczy, podniósł swoją skrzynkę z narzędziami i skinął pani Delior beretem.

– Ee, to ten, miłego dnia – powiedział niezręcznie i odprowadzony przez damę do drzwi, wyszedł z zakładu krawieckiego.

Odetchnął ciepłym powietrzem. Tego roku lato było w sam raz – ani upalne, ani chłodne. Ulice Rogalewia pełne były przechodniów i bawiących się dzieci. Wsunął dłoń w kieszeń i raźnym krokiem ruszył w drogę powrotną.

Wstąpił do piekarni i kupił wielki bochen chleba – tu wyrabiano o wiele smaczniejszy niż w jego dzielnicy. W pierwszej kolejności udał się do warsztatu Skylarda, by zostawić narzędzia i jego część wynagrodzenia.

Wszedł do środka przy wtórze cynowego dzwonka. Odnalazł mechanika zajętego czyszczeniem narzędzi.

– I jak? – spytał Skylard.

– Nic wielkiego – odparł Zantraks, odkładając skrzynkę. – Trochę smaru i nowe śrubki i wszystko chodzi jak w zegarku.

Wyciągnął rękę z pieniędzmi, ale mężczyzna nawet nie podniósł wzroku.

– Zatrzymaj je sobie. Niech będzie, że to premia.

– Hm, nie, nie mogę…

– Traks, jak dają, to bierz – powiedział Skylard, rzucając mu pobłażliwy uśmiech. – Kiedy ty się nauczysz przyjmować dary od losu?

Młodzian spuścił wzrok. Schował monety, usiadł na taborecie obok, zdjął beret i podrapał się po głowie.

– Nie wiem. Jakoś nie mam poczucia, że na to zasługuję.

Mechanik parsknął jak stary koń.

– Jesteś dobry w tym, co robisz. Zasługujesz na nagrodę. Powiem więcej – wycelował w Zantraksa wkrętakiem – jesteś tak bystry, że mógłbyś na uniwerek iść i pokazać tym wymuskanym paniczykom, na czym polega prawdziwa praca.

– Jasne – zaśmiał się chłopak – ale na to trzeba mieć pieniądze.

– Ziarnko do ziarnka… – odparł Skylard, wzruszając ramionami. – Tylko nie przepierdziel na głupoty.

Wrócił do swojego zajęcia. Zantraks zamyślił się. Mechanik nie pierwszy raz w ciągu ostatnich czterech lat mówił o tym, że chłopak się tu marnuje i powinien zostać prawdziwym, dyplomowanym inżynierem. Płacił mu całkiem szczodrze – może nie bardzo dużo, ale więcej niż przeciętnemu pracownikowi. Nawet to jednak nie mogło wystarczyć na opłacenie nauki na uczelni w Antianie – najbardziej prestiżowej w całym królestwie. Zantraks wolał nawet nie myśleć o tym, ile to mogło kosztować.

Skylard wyprostował się, sapnął i ułożył wypolerowany na błysk wkrętak w kasetce.

– No, to pójdę się szykować.

Wstał; Zantraks również. Stojąc przed mentorem, młodzieniec nie wiedział, co powiedzieć. Było mu żal, że nie zobaczy go przez długi czas, a może i już nigdy. Skylard, zaoszczędziwszy dość pieniędzy, postanowił przenieść się na Landre-Szai i tam otworzyć kolejny warsztat, a kiedy interes się rozkręci, przekazać go synowi. Na razie jednak Gilard Ban miał pozostać tutaj i zarządzać dobytkiem ojca.

Tego właśnie Zantraks obawiał się najbardziej.

– Bywaj, Traks – rzekł mechanik, klepiąc młodzieńca w ramię. – Oby ci się dobrze wiodło.

– Panu też – odparł, zdjęty nagłym żalem. Przez ostatnie lata, choć nie było ich wiele, człowiek ten był dla niego jak ojciec. Myśl o tym, że mają się rozstać, przygnębiła go bardziej niż do tej pory przypuszczał.

– Nie martw się, zostawiam cię w dobrych rękach. – Mechanik zaśmiał się, widząc kiepsko skrywany grymas na twarzy chłopaka. – Tak, wiem, ale nie przejmuj się gadaniem Gilarda. Może gdyby był chociaż w połowie tak dobry jak ty, pozwoliłbym mu płynąć tam zamiast mnie.

– Co innego umieć wkręcać śrubki, a co innego prowadzić interes – powiedział Zantraks, wciskając dłonie w kieszenie.

Skylard mruknął pod nosem, uśmiechając się półgębkiem. Minął młodziana, klepiąc go w plecy.

– No, zjeżdżaj. Nie ma co się roztkliwiać. Zobaczymy się za parę lat. Trzymaj się, Traks.

Odszedł w głąb pomieszczenia i zniknął za drzwiami. Chłopak odprowadził go wzrokiem. W końcu wcisnął beret na głowę i opuścił warsztat, zastanawiając się, co tu zastanie jutro.

Z bochenkiem pod pachą, wrócił do domu. Nim zdążył odgrzać wczorajszą zupę cebulową, z pracy wróciła również jego matka. Miliara weszła tak cicho, że Zantraks zauważył to dopiero po chwili. Po jej oczach poznał, że uśmiechnęła się słabo; dolną połowę twarzy zasłaniała chustą.

Zmarszczył brwi.

– Jak się czujesz? – spytał.

Kobieta skrzywiła się i wymamrotała coś niewyraźnie. Chłopak podszedł i spróbował zdjąć chustkę, ale matka trzepnęła go w rękę.

– Pokaż – rzekł stanowczo.

Spuściła wzrok. Po chwili odwinęła materiał, powoli i niechętnie.

Coś mu się przewróciło w żołądku. Prawa połowa jej żuchwy była silnie spuchnięta, wraz z fragmentem poczerniałych ust. W nozdrza uderzył go silny zapach rozkładu.

Przeciągnął nerwowo dłonią po zaroście.

– Mamo… musisz stamtąd odejść.

– Ie – zaprzeczyła słabo; mówiła ledwo wyraźnie. – Poszebujesz…

– Mamo, poradzimy sobie. – Złapał ją za ramiona. – Ale to cię zabije. Musisz odejść z tej fabryki, póki…

Urwał, nim dokończył zdanie: „póki nie jest za późno”. Było za późno. I on, i ona doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Żadna interwencja lekarska, nawet gdyby było ich na nią stać, nie mogła już Miliarze pomóc. Lata pracy w fabryce zapałek, ze szkodliwymi chemikaliami, odcisnęły na kobiecie nieodwracalne piętno. To była kwestia czasu, nim szczęka całkiem jej zgnije i zostanie uznana za kalekę, jeśli wcześniej nie umrze.

Mama pogładziła go po policzku. Oczy jej się zaszkliły.

– Chse… szebyś miał dobre szysie – wybełkotała przez opuchnięte wargi, krzywiąc się z bólu.

Zamrugał kilkakrotnie, czując, że i jemu zbiera się na płacz. Nie mógł okazać przy niej słabości; musiał ją przekonać, że jest dość silny.

– Poradzę sobie – powiedział. – Naprawdę. Znasz mnie. Ale obiecaj, że już tam nie wrócisz.

Nie odpowiedziała. Usiadła przy stole. Postawił przed nią miskę zupy i również usiadł. Nie był w stanie jeść; patrzył, jak matka z trudem siorbie z łyżki połową ust, i serce mu się krajało.


Brzęk sztućców skutecznie zagłuszała Minma, śpiewająca piosenkę, której ostatnio nauczyła się od rówieśniczek. Aldmara co chwilę upominała ją, by skupiła się na jedzeniu, ale dziewczynka milkła na jakąś minutę, po czym znów zaczynała nucić.

Ydrin jadł w milczeniu, zamyślony. W pewnym momencie, gdy na chwilę Minma zamknęła buzię, głowa rodu, Pastrian Halar, otarł usta serwetką i oznajmił swoim zwykłym, poważnym tonem:

– To chyba pora dobra jak każda inna, by poruszyć ten temat… Chciałbym, byśmy ustalili, kto przejmie rodzinny interes, kiedy nadejdzie czas.

Sięgnął po kieliszek i pociągnął niespieszny łyk, jakby odpowiedź nie interesowała go aż tak bardzo. Jego poważna twarz nie zdradzała żadnych emocji; wyglądał jak posąg jakiegoś wielkiego uczonego. Rogi – kojarzone z mądrością jako stygmat bogini reprezentującej ten przymiot – a także pociągła twarz, czarne bokobrody i binokle bardzo potęgowały to wrażenie.

Jego potomkowie wymienili spojrzenia. Ydrin odchrząknął.

– Cóż… Nie planuję założenia rodziny.

– Nie wiem, czy sobie poradzę… – powiedziała Aldmara, patrząc na spoczywający na widelcu kawałek mięsa.

– Nie będziesz przecież sama. Chyba nic nie stoi na przeszkodzie, by Mantern przejął, hm, główne obowiązki.

Siostra zawiesiła spojrzenie na pustym miejscu przy stole. Jej mąż przebywał obecnie u rodziny w Naranocie. Pastrian spokojnie kroił filet z indyka na talerzu.

– Cokolwiek postanowicie, chciałbym mieć pewność, że jesteście zdecydowani. Patrzę na ciebie, Ydrinie – rzekł, mimo swoich słów nie podnosząc wzroku. – Spodziewałem się, że jako najstarszy wykażesz więcej zainteresowania.

Młodzieniec nerwowo poprawił binokle na nosie.

– Po prostu… myślę o przyszłości rodu – powiedział, starając się brzmieć przekonująco. – Chciałbym kiedyś wyjść za mąż… ale nie planuję mieć dzieci. Aldmara tymczasem już o to zadbała.

Uśmiechnął się do siostrzenicy. Jego ojciec spojrzał z ukosa na dziewczynkę, która oglądała pod światło nabity na widelec groszek.

– Hm. Nie myślałeś o adopcji?

– Nie. To znaczy: tak, ale nie zdecyduję się. To znaczy… nie sądzę.

Pastrian wziął kęs do ust i przeżuwał dłuższą chwilę. Popił łykiem wody i wreszcie powiedział:

– Cóż. Skoro taka jest twoja wola.

Przez resztę posiłku nikt już nie poruszył tego tematu. Minma wciąż szczebiotała, na zmianę zagadywana przez Ydrina i uciszana przez Aldmarę. Po obiedzie, kiedy młodzian zaszył się w czytelni, przyszła do niego siostra z niemowlęciem na rękach.

– Jesteś pewien, że nie chcesz przejąć rodowych obowiązków? – zaczęła bez ogródek, siadając na wprost brata na sofie.

Ydrin łypnął na nią znad czytanej książki.

– Czy nie dlatego Mantern przyjął twoje nazwisko, bym nie musiał się tym martwić?

– Jakby miał wybór – fuknęła. Miała rację; Mantern nie pochodził ze szlacheckiego rodu i musiał przyjąć nazwisko żony, która była zarą. – Naprawdę nie widzę się w roli głowy rodu.

– Żartujesz? Jesteś najbardziej zaradną osobą, jaką znam.

Zapatrzyła się na twarz synka, na gładkie czoło, na którym wciąż nie objawiał się stygmat. Przygryzła wargę.

– To zbyt duża odpowiedzialność.

– Wierzę, że sobie poradzisz.

Posłał jej krzepiący uśmiech, ale nie zwróciła na niego uwagi.

– Wiem, że chcesz zostać architektem – powiedziała z niespodziewanym chłodem w głosie – ale może powinieneś wziąć pod uwagę także inne sprawy.

– Przepraszam, że mam ambicje – odgryzł się.

– Och, wybacz. Zapomniałam, że wielki pan uczony ma ważniejsze plany na życie – warknęła, zrywając się z sofy. Również wstał, wyciągając ku niej rękę.

– Mara, zaczekaj. Nie o to mi…

– Nie wysilaj się. I spójrz czasem poza czubek własnego nosa.

Wyszła, nie oglądając się za siebie.

Ydrin opadł na fotel, targany wyrzutami sumienia, ale i poczuciem niesprawiedliwości. Odłożył książkę, zdjął binokle i potarł kąciki oczu. Potem podniósł wzrok, tylko po to, by zobaczyć zamazane wnętrze pokoju.

Czy jego życie mogło być jeszcze trudniejsze?


Kopnięty przez Zantraksa kamyk poturlał się po bruku. Młodzian dźwigał ciężką skrzynkę, czując narastający ból w górnej części pleców. Miał dopiero osiemnaście lat, a już czuł się jak starzec.

Wymieniał po drodze uśmiechy i pozdrowienia ze znajomymi mieszkańcami dzielnicy, ale w duchu czuł pustkę.

Gdy zbliżał się do warsztatu, splunął przeżutym tytoniem do rynsztoku. Przystanął na chwilę, zapatrzony na znajomy szyld. Wiele by dał, by zastać w środku poczciwego Skylarda.

Odetchnął, pociągnął nosem i wszedł do środka.

Od progu usłyszał Gilarda udzielającego reprymendy jednemu ze starszych pracowników. Lasan był typem człowieka, który nie dawał sobie w kaszę dmuchać i odpowiadał pięknym za nadobne, co poskutkowało przerzucaniem się przekleństwami.

Zantraks po cichu odstawił skrzynkę i z rękami skrzyżowanymi na piersi poczekał na zakończenie kłótni. W końcu Lasan odwrócił się na pięcie i wyszedł, wściekły jak osa, nawet nie zwróciwszy uwagi na chłopaka.

Z głębi warsztatu dobiegł rumor rzuconego na stół narzędzia i ostatnie głośne przekleństwo. Pełen złych przeczuć, Zantraks wyłonił się spomiędzy szafek i zbliżył do syna właściciela warsztatu.

Gilard był bardzo podobny do ojca, lecz tylko z wyglądu. Na widok Raliela skrzywił się jeszcze bardziej.

– No wreszcie. Ile można siedzieć nad jedną naprawą?

– Samemu, przy dużej awarii w fabryce? Długo – odparł chłodno chłopak. Zebrał się w sobie, przywołując wszystkie pokłady asertywności, jakie w sobie miał. – Jutro mnie nie będzie. Mam ważną sprawę rodzinną.

Mężczyzna rzucił mu poirytowane spojrzenie.

– Co ty se wyobrażasz, że możesz tak sobie powiedzieć, że nie będziesz w pracy?

– To ważne. Moja matka…

– Gówno mnie to obchodzi. Myślisz, że za co niby ci płacę, co?

Fala gorąca spłynęła Zantraksowi po karku.

– Przez ostatni tydzień siedziałem tu od świtu do późnej nocy, robiąc wszystko to, czego… – Ugryzł się w język, nim wytknął Gilardowi jego lenistwo. – Czego ode mnie chciałeś. Należy mi się dzień wolnego. Muszę być przy matce.

– Proszę bardzo! – warknął mężczyzna. – Ale jeśli jutro nie przyniesiesz tu swojej dupy, możesz już w ogóle tu nie wracać.

– Tak? Myślisz, że możesz sobie na to pozwolić?

– A co ci się wydaje, że jakiś specjalny jesteś? Na twoje miejsce mogę znaleźć dziesięciu takich jak ty!

Zantraks prychnął, kładąc dłonie na biodrach.

– Taa? No to wyszkol sobie chociaż jednego takiego jak ja, to pogadamy.

– Nie pyskuj, gnoju! Ojciec może sobie mówić, żeś wielki inżynier i tylko na uczelnię cię posłać, ale jesteś zwykły robol i dobrze o tym wiesz. Lepiej, żebyś jutro tu przylazł, a jak nie, to wara!

Wściekłość gotowała się głęboko w trzewiach Raliela. Miał ochotę trzasnąć Gilarda w twarz, ale powstrzymywało go to, że mógłby z miejsca stracić pracę… oraz to, że gdyby ten oddał, sekret Zantraksa mógłby się wydać. Wcisnął tylko dłonie w kieszenie, by nie pokazać, jak drżą ze skrywanej złości.

– Muszę być przy mojej mamie – rzekł sucho. – Widzimy się pojutrze.

Wyszedł, ignorując obelgi Gilarda.

Starał się nie martwić tą sytuacją – mężczyzna był mocny głównie w gębie, a jeśli miał choć trochę oleju w głowie, wiedział, że nie może pozbyć się Zantraksa, który obecnie przynosił zakładowi największy dochód.

W tej chwili jednak co innego zaprzątało mu głowę.

Gdy znalazł się w pobliżu domu, nagle stanął. Patrzył na wciśnięty między inne budynek i zdjął go lęk. Wiedział, co zastanie w mieszkaniu, wiedział, z czym będzie musiał się zmierzyć, ale przede wszystkim wiedział, że powinien być przy mamie. Z jakiegoś powodu jednak bał się tych chwil – ostatnich, jakie przyjdzie mu przy niej spędzić.

Odwrócił się i skierował kroki do pubu.

Na jego widok właściciel przybytku, Uman, barczysty wąsacz, rzucił mu współczujące spojrzenie.

– Hej, Traks – zagadnął łagodnie – jak się trzymasz?

Chłopak tylko wzruszył ramionami. Usiadł przy barze i oparł się łokciami o ladę ze zwieszoną głową. Nim zdążył coś powiedzieć, przed nosem stanął mu kufel portera.

– Trzymaj. Ten na koszt firmy – dodał cicho barman.

Zantraks skinął z wdzięcznością głową.

Nie był pewien, ile kufli piwa wychylił tego wieczora – po trzecim przestał liczyć. Przepił całą dniówkę, nie spiesząc się, by jak najbardziej odwlec moment powrotu do domu. Było późno – choć jak bardzo, tego nie był w stanie stwierdzić – nim wreszcie dźwignął się ze stołka i chwiejnym krokiem wyszedł z baru, wciąż nie tak wstawiony, jak miał nadzieję być.

Ulżył pęcherzowi w śmierdzącym zaułku. Potem oparł się o ścianę budynku, rozważając spędzenie tu nocy. Zdołał dojść do wniosku, że to jednak kiepski pomysł i ruszył w drogę. Wielopiętrowa dzielnica wydawała się jeszcze bardziej skomplikowana i zawiła niż zazwyczaj. Kilka minut spędził na szarpaniu zablokowanych krat windy i przeklinaniu, nim przypomniał sobie, że nocą były nieczynne. Po ostrej reprymendzie jakiejś kobiety wychylającej się z okna poznał, że najwyraźniej klął nie tylko w myślach. Kluczył wąskimi alejkami, mostami, które były dużo dłuższe niż pamiętał, wspinał się po schodach, dziwnie nierównych i wysokich. Kilka razy wydawało mu się, że dotarł na miejsce, ale zaraz zdawał sobie sprawę, że znów znalazł się pod pralnią, czego nie omieszkiwał głośno i dosadnie skomentować. W końcu poddał się, usiadł pod ścianą i oparł głowę na podciągniętych kolanach, by chwilę odpocząć, nim ponowi wędrówkę.

Zasnął, nim to nastąpiło.

Obudziły go odgłosy budzącego się ze snu miasta. Ludzie mijali go obojętnie, nie zaszczycając spojrzeniem, jak zwykłego pijaka. Uchylił powieki i z trudem dźwignął się do pozycji siedzącej, czując pulsujący ból głowy. Zasłonił twarz dłonią, mrużąc oczy przed rażącym go światłem słońc. Jęknął głośno. Każda kość w jego ciele przypominała mu z wyrzutem o nocy spędzonej na bruku.

Nagle wpadł w panikę, widząc, jak wysoko słońca są już na niebie. Przypomniał sobie o tym, co miało się dziś wydarzyć. Zerwał się na równe nogi, zachwiał przez kolejny gwałtowny napad bólu głowy, i upewniwszy się, że jest w stanie poruszać się w pionie, popędził w stronę domu.

Wpadł do budynku jak burza i wspiął się na pierwsze piętro. Pchnął drzwi do mieszkania – były otwarte. Usłyszał głosy dobiegające z sypialni, głosy obcych ludzi. Serce mu się ścisnęło.

Wolnym krokiem wszedł do środka. Zobaczył członków Kolegium Inkwizytorskiego, mężczyznę i kobietę w brązowych togach i kapeluszach z szerokimi rondami, a także człowieka w czarnym stroju, rozwijającego gruby sznur. Przez ramiona mieli przewieszone szarfy z symbolami boga Landeliona, stwórcy ludzi.

Na podłodze na jednym z posłań leżało ciasno owinięte w płótno ciało.

Zantraksowi zaczęło dzwonić w uszach.

– Witam – odezwał się grobowym tonem jeden z mężczyzn. – Pan to zapewne…

– Dlaczego nie zaczekaliście? – zapytał zachrypnięty Raliel.

– Daliśmy panu dość czasu – odparła chłodno kobieta, zamykając trzymaną księgę. – Proszę się nie martwić, wszystko odbyło się zgodnie z procedurą zapewnienia godnej śmierci.

Młodzian nie mógł oderwać wzroku od spoczywającego na podłodze ciała. Mężczyzna w czerni przewiązywał je właśnie sznurem. Zantraks zaczął ciężko oddychać, do oczu napłynęły mu łzy. Ocierał je pospiesznie rękawem, by nie spłynęły mu po policzkach na fałszywy stygmat. Jak przez mgłę dotarły do niego słowa inkwizytora:

– Proszę przyjąć nasze kondolencje. Wasza matka otrzymała godną śmierć. Nie cierpiała. Jej kalectwo zostało jej wybaczone przez bogów.

Wszyscy troje przeżegnali się, kładąc dwa złączone palce najpierw na czole, potem na ustach.

Zantraks przygryzł paznokcie, mając pustkę w głowie. Bez słowa patrzył, jak ciało zostaje związane, dźwignięte przez dwóch mężczyzn, a następnie wyniesione z mieszkania. Inkwizytorzy coś jeszcze powiedzieli, ale sens ich słów nie dotarł do Zantraksa. Wrócił do sypialni i zapatrzył się niewidzącym wzrokiem na puste posłanie.

Nie pożegnał się. Nie było go przy niej.

Opadł na swoje łóżko, całkowicie otępiały. Nie myślał o niczym, pogrążony w szoku tak ogromnym, że niwelującym wszelkie uczucia i odruchy.

Praca – pomyślał nagle, ledwo przytomnie. Muszę iść do pracy.

Dźwignął się z trudem. Za progiem mieszkania przypomniał sobie o łuskach. Wrócił i poprawił je przed zaśniedziałym lusterkiem, działając zupełnie automatycznie. Potem udał się do warsztatu.

Na jego widok Gilard posłał mu pełen wyższości uśmiech.

– No, no, patrzcie, kto jednak przylazł do pracy. Jeszcze parę minut spóźnienia, a nawet bym cię nie wpuścił, wałkoniu.

Raliel nie odpowiedział. Ze spuszczonym wzrokiem sięgnął po swoją skrzynkę. Zaraz jednak Gilard zagrodził mu drogę ręką.

– A-a-a, nie tak prędko. Nigdzie dzisiaj nie idziesz. Na zapleczu jest burdel do ogarnięcia. Nie wyjdziesz stamtąd, póki wszystko nie będzie błyszczeć.

Przyglądał się uważnie Zantraksowi, oczekując gwałtownej reakcji i buntu, lecz zawiódł się, gdy ten bez słowa powlókł się do zagraconego pomieszczenia na tyłach warsztatu.

Poniekąd to zajęcie było ulgą dla młodzieńca. Mógł skupić się na swoim zadaniu, prostym, acz wymagającym ciągłego ruchu, pozwalającym choć na chwilę zapomnieć o bólu, który trawił go od środka. Nie spieszył się – nawet nie miał na to siły po wczorajszym pijaństwie. Nikt mu nie zawracał głowy, nie musiał z nikim rozmawiać, udawać niczego.

Zbliżał się wieczór, gdy doprowadził składzik do porządku, w jakim nie był od początku swojego istnienia. Gilard zajrzał do środka i burcząc pod nosem szukał czegoś, do czego mógłby się przyczepić, lecz nie znalazłszy niczego, wręczył Zantraksowi dniówkę – niższą niż zwykle – i kazał mu spadać.

Młodzian wyszedł na ulicę, kompletnie wyprany z emocji. Mijał innych ludzi, równie zmęczonych jak on, wciąż jednak będących w stanie rozmawiać ze sobą, śmiać się, spędzać ten dzień jak każdy inny. Po jakimś czasie odniósł wrażenie, że zaczyna się dusić. Podniósł wzrok na niebo, zimne i gołębioszare.

Dobiegł do najbliższych schodów i wspiął się na najwyższy poziom miasta. Odszukał na jednej ze ścian żelazne szczeble i wspiął się po nich zwinnie. Dotarłszy na szczyt, rozejrzał się wokół. Odnalazł wzrokiem najwyższy budynek w okolicy i ruszył w jego kierunku, przeskakując z dachu na dach i wdrapując się po ceglanych murach. Tam wreszcie zatrzymał się, dysząc ciężko. Usiadł na wciąż ciepłych, rozgrzanych letnimi słońcami gontach i objął kolana rękami, zapatrzony na jeden z kominów, górujący nad większością z pozostałych.

Komin krematorium, z którego wydobywał się siny dym, zasnuwający niebo jak całun.


Brak komentarzy: