Popioły - Maszyna do opowiadania - Joanna W. Gajzler

Popioły

 „Popioły” to krótkie opowiadanie z uniwersum „Boga Maszyny” będące bezpośrednią kontynuacją  „Złamanego wędzidła”. Zachęcam do zapoznania się najpierw z pierwszą częścią tej historii. Zapraszam do lektury!



Popioły

 

Panno Niewidząca,
Panno Łaskawa,
Panno Sprawiedliwa,
niech twe narzędzie zawsze będzie ostre,
niech będzie ukojeniem w bólu,
niech wskaże drogę do gwiazd.

modlitwa do Ominassi (fragment)

 

Witraż przedstawiający bajeczny obrazek kolorowych ryb tańczących pod powierzchnią oceanu rzucał tęczowe odblaski na podłogę. Niszem wpatrywał się w nie gniewnym wzrokiem, jakby poczyniły mu ogromną krzywdę. Palce zaciskał mocno na zdobionym taborecie rzeźbionym w kości. Delikatne dłonie matki czesały mu włosy srebrną szczotką. Nuciła coś cicho.

– Pójdziemy dziś na koniki – powiedziała w pewnej chwili głosem łagodnym jak owczy puch. – Wieczorem, jak się zrobi chłodniej. Chcesz?

Pokręcił powoli głową. Milczała przez chwilę.

– To może na spacer? Do latarni? Chcesz, syneczku?

Znów pokręcił głową. Igły szczotki powoli przesuwały się po jego końskiej grzywie. W końcu przerwał milczenie.

– Dlaczego wszyscy mnie nienawidzą?

Kobieta znieruchomiała. Dłoń trzymająca szczotkę opadła na podołek. Druga delikatnie zaczesała mu kosmyk za ucho.

– To nieprawda – powiedziała. – Ja cię kocham.

– Ale ojciec…

– Nie słuchaj tego, co mówi twój ojciec – rzekła z nagłą stanowczością w głosie. Zaraz potem znów złagodniała. – On jest po prostu… zmęczony. Staraj się go nie zdenerwować, dobrze, Niszi?

– Ale on się zawsze denerwuje – żachnął się chłopak – i to głównie na mnie.

Wypuściła cicho powietrze przez nos. Objęła syna i przytuliła go.

– Nie szkodzi. Ludzie… tacy już są. Zawsze znajdą się tacy, którym nic się nie będzie w tobie podobać, choćbyś się starał ze wszystkich sił. Ale nie słuchaj ich. Jesteś wyjątkowy. Pamiętaj o tym.

Pocałowała go w czoło, kołysząc nim lekko. Zmarszczył brwi, nieprzekonany.

 

Ocknął się gwałtownie i natychmiast skarcił w duchu; najwyraźniej przysnął, ukołysany przez niewielkie fale, po których sunęła biała łódź. Przeciągnął się leniwie jak kocur, wstał, jeszcze raz rozciągnął mięśnie, wyrzucając ręce wysoko w górę, po czym rozejrzał się.

Na oceanie rozsypanych było setki wysepek. Niektóre były połączone fantazyjnymi mostami, zawieszonymi na wysokich, białych wieżyczkach. Większe parowce nie miały szans pod nimi przepłynąć – to dlatego przesiadł się do łodzi, gdy dotarł do stolicy Archipelagu Gon. Roślinność była tu o wiele bardziej bujna niż w Antianie. Bajeczne kolory pyszniły się wszędzie: zarówno nad powierzchnią, jak i pod nią, gdzie przez krystalicznie czystą wodę widać było ogromne połacie rafy koralowej.

Dom.

Rzadko tu bywał przez ostatnich sześć lat spędzonych na uczelni, a na palcach jednej dłoni mógłby zliczyć, ile razy odwiedził swoją rodzinę. Ojca i braci unikał bez żalu i z premedytacją. Matce… bał się spojrzeć w oczy. Choć za każdym razem zapewniała, jak bardzo go kocha, czuł się jak niewdzięcznik, przybywając bez żadnych osiągnięć, którymi mógłby się pochwalić, którymi mógłby udowodnić swoją wartość – przed nią, przed wszystkimi… i przed samym sobą.

Teraz… wreszcie miał coś takiego.

Dotknął opatrunku na boku głowy. Zasępił się. Żałował, że nie zdążył pokazać mamie pełnego akademickiego tatuażu. To był impuls…

Zawsze ulegasz impulsom – zbeształ się w myślach. Westchnął cicho.

Łódź dopłynęła na niewielką wysepkę, jedną z wielu w prowincji Mei-Gon. Swoje siedziby miały tu trzy rody dannów – w tym rodzina Kerperenów. Jego rodzina.

Zapłacił szyprowi, dorzucając hojny napiwek – tylko po to, by móc usłyszeć w odpowiedzi zachwycone „Dziękuję, panie!”. Dźwignął swoje walizki, wynajął rikszę i ruszył w krótką drogę do swojego domu.

Serce miał nieprzyjemnie ściśnięte, gdy zbliżał się na miejsce. Obserwował spode łba okna wysokiego budynku, wypatrując kogoś, kto mógłby przez nie wyglądać. Zastanawiał się, jakie to uczucie być oczekiwanym? Może nawet wyczekiwanym…?

Odetchnął głęboko, zatrzymawszy się przed drzwiami. Uniósł dłoń i zastukał kołatką.

Otworzył mu lokaj, starszy mężczyzna ze skroniami pokrytymi rybią łuską. Na widok Niszema niezbyt profesjonalnie opadła mu szczęka.

– Och! Panicz… to znaczy, dann Niszem. Cóż za niespodzianka…

– Tak, tak – rzucił obojętnie młodzieniec, wchodząc do środka. Położył walizki obok drzwi i rozejrzał się po holu. – Nie zabawię długo. Chcę tylko zobaczyć się z moją matką.

Lokaj zafrasował się zauważalnie, nerwowo poprawiając kołnierzyk.

– Hm, cóż, to…

– Niszem?! – rozległ się zdumiony głos dochodzący od strony spiralnych schodów. Młody inżynier spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył gniewne spojrzenie swojego starszego brata; jednego ze zbyt wielu, jak miał w zwyczaju mawiać. – Masz tupet, że się tu zjawiasz.

– Mieszkam tu – mruknął ponuro Niszem, krzyżując ręce na piersi. Bransolety zabrzęczały. – Nie widzę powodu, dla którego moja obecność tutaj miałaby kogokolwiek dziwić.

Deru, smagły mężczyzna o identycznym stygmacie, jak Niszema – paśmie końskiej grzywy ciągnącym się przez środek głowy i karku – przypadł do niego i szarpnął go za ramię.

– Lepiej odejdź, póki ojciec nie wie, że tu jesteś. Inaczej słowo daję, a poleje się krew.

– Z przyjemnością sam się kopnę w dupę i wyrzucę za drzwi, i ojciec nie będzie musiał mi w tym pomagać, ale nie wyjdę stąd, póki nie porozmawiam z mamą.

Twarz Deru stężała nagle. Odwrócił wzrok, jednocześnie zły i zakłopotany. Niszem wyswobodził rękę z jego uścisku.

Nagle złe przeczucie spłynęło po nim lodowatym strumieniem.

Jego brat, wciąż patrząc w bok, powiedział:

– Niszem… mama nie żyje.

 

Jako jedyna odprowadziła syna do portu, gdy wyruszał do stolicy – całkiem sam, pierwszy raz, by rozpocząć naukę na uczelni. Wpatrywała się w niego szklistymi oczami, z głową lekko przechyloną na bok. W tej chwili to te ogromne oczy, bardziej niż białe cętki zdobiące jej śniadą twarz, upodabniały ją do sarny.

– Przywiozę ci coś ładnego – paplał, próbując zamaskować zdenerwowanie. – Nie, nie przywiozę, zrobię. Tymi rękami. – Uniósł dłonie, machając w powietrzu palcami. – Jeszcze nie wiem, co to będzie, ale spodoba ci się. Może chcesz coś konkretnego? Nie, czekaj, to będzie niespodzianka. Chcesz? Nieważne, i tak ci przywiozę.

Ogarnął statek spojrzeniem, cały przejęty. Kobieta zaśmiała się cicho.

– Nie musisz mi niczego przywozić. Masz mi tylko obiecać, że… będziesz szczęśliwy.

Poruszył bezgłośnie ustami. Po chwili prychnął z udawaną nonszalancją.

– Będę. Oczywiście, że będę. Taki mam plan. – Odetchnął głęboko. Dodał cicho: – Zostanę inżynierem. I… będziesz mogła być ze mnie dumna.

Dotknęła jego twarzy i obróciła w swoją stronę.

– Już jestem z ciebie dumna.

 

Niszem zaczął chwytać desperacko powietrze, lecz miał wrażenie, że żadne nie dociera do jego płuc. Bezwiednie zacisnął palce na wodospadzie naszyjników spływających mu na pierś. W uszach czuł głuche dudnienie.

Nie. To nie mogła być prawda.

Gdzieś z boku wyłonił się starszy mężczyzna o srogim spojrzeniu. Na widok Niszema zmarszczył nos.

– Patrzcie, co przydryfowało do brzegu – rzekł grobowym tonem. Sens jego słów ledwo docierał do młodzieńca. – Wynoś się. Nie jesteś mile widziany w moim domu.

Niszem próbował przełknąć ślinę, ale w ustach całkowicie mu zaschło.

– Ale… co się stało? Dlaczego… Mama…?

Ojciec trzasnął laską o ścianę, aż wiszące na niej obrazy zadrżały.

– Nie żyje – wycedził. – Twoja matka nie żyje. Zabiłeś ją, ty cholerny bękarcie. Złamałeś jej serce.

Kolczyki zadzwoniły, gdy Niszem pokręcił gwałtownie głową.

– Nie. Ja nie…! Jak…?

– Myślisz, że nie docierały do nas opowieści o twoich ekscesach? – warknął mężczyzna, zbliżając się powoli jak rekin. – Wiesz, czego musiała wysłuchiwać? Jak myślisz, jak się czuła, kiedy dwór trząsł się od plotek, że jej syn, jej ukochany syneczek, utrzymuje się z bycia męską dziwką, że tytuł zdobył przez łóżko? Zhańbiłeś cały nasz ród. Zabiłeś ją. – Dźgnął Niszema potężnie końcem laski w pierś, na chwilę pozbawiając go tchu. – Ty i tylko ty.

Myśli szalały chaotycznie w umyśle młodzieńca. Czy to mogła być prawda? Czy rzeczywiście to przez niego…? Nie, ojciec zawsze go nienawidził, szukał w nim kozła ofiarnego, jak zwykle. Ale jakie to miało znaczenie? Mama… mama…

Chwycił się za głowę. Powietrze… parzyło. Nie mógł oddychać.

Jak przez mgłę dotarły do niego słowa ojca:

– Nie jesteś moim synem. Wynoś się.

Niszem nie drgnął. Nie był w stanie. Jego nogi były jak z żelaza, którego żyła sięgała głęboko w skały. Deru chwycił go za ramię i szarpnął w kierunku drzwi. Wyprowadził go, niemal bezwładnego, na zewnątrz, do bramy. Zakłopotany lokaj wyniósł za nimi walizki.

Gdy jego brat już odwracał się, by wrócić do domu, Niszem nagle w przypływie trzeźwości złapał go za nadgarstek.

– Deru – zdołał wykrztusić przez zaciśnięte gardło – proszę… Muszę ją zobaczyć. Deru… błagam…

Mężczyzna spojrzał na brata z góry, z obrzydzeniem marszcząc nos. W końcu odetchnął głęboko, a jego spojrzenie nieznacznie złagodniało.

– Dobrze – odparł szeptem. – Ale jeśli ojciec cię przyłapie… to ja nie miałem z tym nic wspólnego.

Machnął niecierpliwie na lokaja, nakazując mu odejść. Przyjrzał się podejrzliwie oknom skromnej rezydencji, po czym poprowadził młodszego brata wzdłuż muru, między roślinnością, do rodzinnego mauzoleum.

Zostawił go przed wejściem do krypty i spokojnym krokiem wrócił do domu, nie oglądając się za siebie. Niszem przez chwilę oglądał się za nim. Potem wślizgnął się do środka.

W podziemiach panował dziwny, suchy chłód. Młodzieniec chwycił garść drobnych kryształów weksalitu z misy stojącej u stóp schodów. Uniósł wysoko rękę i zaczął krążyć wokół ścian. Wyżłobione w nich były kwadratowe wnęki, w których ustawiono ciężkie marmurowe urny. Rozglądał się uważnie, z mocno bijącym sercem, aż zatrzymał się raptownie przed jedną z nich. Była na niej lśniąca, metalowa plakietka ze świeżym, ozdobnym grawerem.

danna Jachri Kerperen
12 XIII 34 r. SE – 27 VI 81 r. SE

Zacisnął drżące palce na nieoszlifowanych krawędziach weksalitu. Drugą dłonią zasłonił sobie usta, tłumiąc szloch, który gwałtownie wyrwał mu się z piersi. Nawet nie próbował powstrzymać łez. Kryształy powoli wypadły mu z ręki, rozsypując się u jego stóp. Ujął urnę jak najdroższy skarb, trzęsąc się od płaczu.

– Mamo… – wykrztusił z trudem.

Nic jej nie przywiozłem – uświadomił sobie z nagłą trwogą. Obiecał, że coś jej przywiezie, że coś dla niej zrobi, a przypłynął tu z pustymi rękami.

Opadł na kolana, uczepiony krawędzi wnęki. Łkał tak gwałtownie, że nie był w stanie zaczerpnąć powietrza. Otarł twarz rękawem, lecz łzy nie przestawały płynąć.

Wstał. Złapał ostrożnie urnę i spróbował podnieść – była dużo cięższa, niż się spodziewał. Prawie się z nią przewrócił, lecz zdołał bezpiecznie postawić ją na kamiennej posadzce. Klęknął nad nią ze zwieszoną głową, przepełniony rozpaczą.

Uniósł zdobioną pokrywę. Sięgnął dłonią do wnętrza i zaczerpnął garść prochów. Były szorstkie, niemal ostre. Patrzył zamglonym wzrokiem, jak przesypują się między jego palcami i opadają z powrotem do marmurowego naczynia.

Uśmiechnął się przez łzy gęsto kapiące na krawędź urny, jak deszcz.

– Patrz, mamo – powiedział przez zaciśnięte gardło. – Wróciłem. Zostałem inżynierem. Cieszysz się? Jesteś… jesteś ze mnie dumna? Proszę… – Załkał. – Powiedz… powiedz, że jesteś ze mnie dumna.

Kolejny szloch wstrząsnął jego ciałem. Zamknął powieki, palce zaciskając na metalowych uchwytach naczynia. Nagły impuls nakazał mu chwycić je, cisnąć nim o ścianę, rozbić na drobne kawałki.

Nie posłuchał go.

Długo jeszcze siedział w półmroku, mokrymi od łez palcami gładząc marmurową powierzchnię urny. Powoli zaczęło brakować mu sił. Z rozpaczy popadł w otępienie. Nie myślał nic, gdy starannie odkładał urnę na miejsce. Nie rzucił ostatniego spojrzenia grawerowi na plakietce. Wyszedł z krypty, mając poczucie, że tak naprawdę nie ma go w swoim ciele, że porusza się ono automatycznie, a on… nie istnieje.

Znalazł za bramą swoje walizki i ignorując otoczenie, na piechotę ruszył ku niewielkiej przystani. Wsiadł na pierwszy lepszy prom do stolicy Gonu, gdzie zamierzał przesiąść się na najbliższy statek do Antianu.

Usiadł na bagażach przy relingu, niewidzącym wzrokiem zapatrzony w horyzont. Statek powoli wyruszył na pełny ocean. Jego kołysanie było takie kojące…

– Niszi…

Podskoczył, gdy usłyszał tuż nad uchem znajomy szept. Rozejrzał się raptownie, lecz w pobliżu nie było nikogo.

Westchnął ciężko i zgarbił się, zaciskając powieki.

Jeszcze będziesz ze mnie dumna.

Brak komentarzy: