Wielki inżynier Antianu. Prolog - Maszyna do opowiadania - Joanna W. Gajzler

Wielki inżynier Antianu. Prolog


Prolog


Niebo rozjaśniało się powoli. Promienie słońc wciąż nie sięgały ku ulicom Dzielnicy Miedzianego Skowronka. Za piękną nazwą kryło się wszystko to, o czym szlachta i bogaci mieszczanie nie myśleli, korzystając z przedmiotów codziennego użytku: myjąc się kostkami mydła, zamawiając u krawca ubrania na wymiar, rozpalając tytoń w fajkach. Nie przywiązywali najmniejszej wagi do tego, że ich utensylia zroszone są potem, łzami, a nierzadko i krwią pracowników fabryk – miejsc, w których nie istniał bezruch.
Miliara otuliła się szczelniej płaszczem i ruszyła pospiesznie przed siebie. Nie rozmawiała z nikim. Nikt też nie miał na to szczególnej ochoty po ciężkiej nocnej zmianie. Kiwnęła tylko głową kilku koleżankom, lecz myślami była już zupełnie gdzie indziej. Dom. Byle jak najszybciej do domu.
Czując, jak opadają jej powieki, spieszyła wąskimi ulicami i wspinała się po kolejnych stopniach. W tych rejonach miasto miało piętrową budowę, pełną schodów i mostów. Niezwykła architektura, przemyślana na zmieszczenie jak największej ilości kwater na jak najmniejszej powierzchni, być może byłaby zachwycająca, gdyby jej przeznaczenie było inne. Ani biedota, ani ci, którzy trzymali ją za pysk, nie dbali o wrażenia estetyczne. Liczyła się tylko wydajność i przetrwanie.
Kobieta dreptała kolejnymi mostami ozdobionymi girlandami prania, mijała poczerniałe od dymu ściany budynków. Ignorowała zaczepiających ją po drodze żebraków i wróżki, którzy czatowali na robotników wychodzących lub zmierzających do fabryk. Zwolniła przy stoisku sprzedającym gorącą kawę. Zawiesiła tęskne spojrzenie na blaszanym kubku w ręku uśmiechającego się do niej sprzedawcy. Silny, przyjemny zapach unoszący się wokół wabił ją jak światło kryształu ćmę, lecz pokręciła głową i ponowiła marsz.
Nie miała na to czasu.
Wreszcie dotarła na miejsce. Drżącymi z zimna dłońmi wsunęła klucz w dziurkę i przekręciła, pierwej klnąc pod nosem na zacinający się mechanizm. Wpadła do środka ciasnego mieszkanka i nie zdejmując płaszcza, od razu pobiegła do sypialni.
Z posłania na podłodze już gramoliła się jej matka, Hiba, przysadzista siwa kobieta ze stygmatem koguciego grzebienia na głowie.
– Nie rób sobie nadziei – burknęła. – Nic się nie zmieniło.
Miliara zignorowała ją i przypadła do kołyski. Odwinęła z przykrycia i pieluch śpiące w niej niemowlę. Chłopczyk otworzył niechętnie wielkie oczy i zamachał rękami, kwiląc cicho.
Ukłucie zawodu dźgnęło ją boleśnie w pierś. Ciałko dziecka wyglądało dokładnie tak samo, jak minionego wieczora. Blade, gładkie. Żadnych łusek, piórek, rogów – nic.
Przygryzła wargę, zaciskając palce na brzegu kołyski. Za nią rozległ się odgłos szurających na kamiennej podłodze łapci i po chwili poczuła dłoń matki na ramieniu.
– Pora spojrzeć prawdzie w oczy – rzekła smutnym tonem starsza kobieta. – To już przesądzone.
– Nie, wcale nie. Nie wszystkie stygmaty widać od razu.
– To już trzy miesiące. Pora odpuścić.
Miliara dotknęła własnego stygmatu: wąsów suma spływających z jej policzków. Szarpnęła nimi w żalu i złości. Nie miała pojęcia, kim mógł być ojciec tego dziecka. Rok temu, w kryzysowej sytuacji, po tym jak choroba na dwa tygodnie nie pozwoliła jej na pracę i pilnie potrzebowała pieniędzy, oddała się kilku mężczyznom za cenę, która była śmiesznie niska, lecz popchnęła ją do tego desperacja. Próbowała przypomnieć sobie, jakie mieli stygmaty, ale w tamtych chwilach nie było to coś, do czego przywiązywała dużą wagę. Jeden miał chyba łuski na przedramionach… Drugi czerwone oczy, a trzeci… Trzeci…
Chłopczyk kaszlnął. Miliara przykryła go czule i pogłaskała po głowie. Hiba mruknęła ponuro:
– Nie przywiązuj się do niego.
– Nie oddam go do bidula – rzekła stanowczo córka.
– Zatem wrzuć go do oceanu. To i tak lepszy los niż bycie wychowanym na niewolnika. – Na chwilę zapadła cisza. Potem Hiba znów się odezwała: – Naprawdę, zrób przysługę sobie i jemu i daj mu godną śmierć. To dla waszego dobra.
Nie po raz pierwszy w ciągu ostatnich miesięcy Miliara zaczęła się zastanawiać, dlaczego się na to pozwala – dlaczego coś takiego jest prawem. To dziecko nikomu nie zawiniło, nie dolegało mu nic poza tym, że nie miało stygmatu, daru od bogów, oznaki człowieczeństwa. Człowiek bez stygmatu był kaleką, tak samo jak ci pozbawieniu wzroku, słuchu czy kończyny, a kaleki nie miały prawa nazywać się ludźmi. Ich życie sprowadzało się do pokornej służby tym, którzy w oczach bogów i Kościoła byli godnymi reprezentantami ludzkości, takimi, jakich stworzył ich Landelion, bóg o wielu stygmatach.
Spoczywające w kołysce dziecko nie było zatem człowiekiem.
Hiba ujęła córkę za ramiona, delikatnie próbując odciągnąć ją od kołyski.
– Nie obwiniaj się. Nie miałaś na to wpływu. Nic nie możesz zrobić.
Palce Miliary zaczęły ześlizgiwać się z krawędzi mebla. Zaraz jednak zacisnęła je desperacko. Z błyskiem determinacji w oku rzekła:
– A właśnie, że mogę.
Zawiązała chustę na głowie i wybiegła z mieszkania, zanim Hiba zdążyła ją o cokolwiek zapytać. Wróciła pół godziny później, niosąc małe pudełko.
– Gdzieś ty była? – spytała matka.
– U taksydermisty.
– Taksydermisty? Na bogów, coś ty wymyśliła?
Miliara bez słowa otworzyła pudełko z grzechoczącą zawartością. Pochyliła się nad kołyską i zaczęła pracować. Dziecko kwiliło, niezadowolone. Po kilku minutach kobieta wyprostowała się, zatykając szklaną fiolkę z pipetą.
Na twarzy chłopczyka, pod oczami, przyklejone były niewielkie, cieliste łuski w dwóch łukach.
Hiba pokręciła głową. 
– To się nie utrzyma.
– Musimy spróbować.
– Jeśli to się wyda, stracą go. I ciebie razem z nim.
– Trudno. Chcę dać mu szansę.
Matka Miliary westchnęła ciężko, kręcąc głową. Skrzyżowała ręce na piersi. 
– No dobrze. W takim razie jak go nazwiesz?
Miliara zapatrzyła się na chłopca. Wykrzywił twarz, gotów się rozpłakać. Zapach kleju powoli ustępował.
Uśmiechnęła się. 
– Zantraks.

Brak komentarzy: