Przedstawiony fragment nie jest ostateczną wersją tekstu.
„Zrębki to urocza miejscowość” – mawiała ciocia Laura. „W odpowiednich okolicznościach nawet pająki mogą wydawać się urocze” – dopowiadała zwykle ciocia Teresa. Trudno było odmówić prawdy któremukolwiek z tych stwierdzeń, choć Florka nie rozumiała źródła niechęci u starszej z ciotek mieszkających w Zrębkach. Na dobrą sprawę nic nie wyróżniało tej wsi na tle innych: tu pole, tu las, tu jeszcze większe pole, remiza, szkoła, do której uczęszczali wszyscy mieszkańcy od pięciu pokoleń wstecz. Życie tutaj było proste i spokojne… a przynajmniej tak się Florce wydawało, gdy szła poboczem pod wskazany adres.
Minęła małą chatkę z malowanego na zielono drewna i z uginającym się dachem, otoczoną chwastami wyższymi od dziewczyny i z widocznymi w oknach białymi, koronkowymi firankami. Obok stał pachnący PRL-em kwadratowy dom z elewacją ozdobioną tłuczoną ceramiką i szkłem. Nieco dalej zaś posesja, gdzie widoczne były położone na tyłach budynki gospodarskie, od strony których słychać było pochrząkiwanie świń, a przy furtce wisiała tabliczka z napisem „KASZANKI, KIEŁBASY”. Każdy krzak i żywopłot aż buzowały od buszujących w nich wróbli, ćwierkających radośnie, jakby był to najpiękniejszy dzień ich życia.
Dziewczyna odetchnęła głęboko świeżym powietrzem. Rozglądała się po okolicy, szukając tablic z nazwami ulic. W dłoni ściskała teczkę ze swoim CV, która nie zmieściła się do starego, skórzanego plecaka. Wyjęła z kieszeni telefon – według nawigacji była już prawie na miejscu.
W końcu stanęła przed dużą posesją położoną pod lasem. Na końcu działki, na wzniesieniu, znajdował się piękny dom o szarym, przydymionym murze, dachu z brązowymi dachówkami porośniętymi mchem i z białymi okiennicami. Ściany porastały pnącza winorośli. Po lewej znajdował się staw, przy brzegu którego kołysały się bukiety pałki wodnej. Całość otaczał stary, murowano-żelazny płot. Na prawo od bramy dwóch mężczyzn montowało właśnie elegancki szyld.
Florka popatrzyła niepewnie na mapkę w telefonie, na dom, potem znów na mapkę. Podeszła nieśmiało do robotników.
– Hm, przepraszam – zagadnęła – to tutaj jest weterynarz?
– Taa! – zakrzyknął wesoło jeden z nich. – Pani wchodzi, otwarte. Tam na lewo, o.
Machnął ręką w stronę betonowego chodnika prowadzącego w bok domu. Dziewczyna podziękowała i przeszła przez furtkę.
Ucieszyła się na myśl, że mogłaby tu pracować.
Kierując się wskazówkami mężczyzny oraz tabliczki na ścianie domu ze strzałką i napisem „Lecznica”, dotarła do bocznego wejścia. Poczekalnia prezentowała się dość skromnie. Na białych ścianach wisiały plakaty o rasach psów i kotów, wykresy prawidłowej wagi najpopularniejszych zwierząt domowych, a także tablica korkowa z ogłoszeniami. Pachniało tu starą szafą – to pierwsze skojarzenie, jakie przyszło Florce do głowy. Obok drzwi do jednego z gabinetów siedziała wysoka kobieta z długim, złocistym warkoczem przerzuconym przez ramię. Miała spiczaste uszy, a jej strój – zwiewna lniana sukienka, wszechobecne koraliki i runiczne symbole na biżuterii z kamieni półszlachetnych – wskazywały na zainteresowanie druidyzmem.
Uśmiechnęła się.
– Dzień dobry – powiedziała elfka rozmarzonym tonem. – Pani też na rekrutację?
– Tak.
– Pierwsza praca? – spytała, przyglądając się Florce.
– Nie, do tej pory pracowałam w mieście.
– Och, to musi być spora odmiana.
– Przynajmniej o tyle, że tu jest ładniej. – Florka wzruszyła ramionami.
– Tak, to bardzo urokliwa wioska. Szukam nowego miejsca na świecie, dokładnie takiego jak to, blisko natury… Ostatnie dwadzieścia lat pracowałam w całodobówce na przedmieściach i chciałabym przenieść się gdzieś, gdzie jest spokojniej.
Wtedy drzwi gabinetu uchyliły się.
– Zapraszam – powiedział kobiecy głos. Spiczastoucha kobieta wstała, przygładziła sukienkę i tanecznym krokiem weszła do środka.
Dziewczyna zapatrzyła się na zamknięte drzwi. Elfka, na dokładkę druidka, z dwudziestoletnim stażem w zawodzie, a może i dłuższym, biorąc pod uwagę długowieczność elfów. Jak Florka miała konkurować z kimś takim? Nabrała ochoty poddać się walkowerem. Wspomniała jednak swoje ciocie i ich entuzjazm, gdy zaczęły snuć plany tego, jak siostrzenica Laury zacznie pracę w Zrębkach i zamieszka z nimi, i jak świetnie będą się wszystkie bawić w swoim towarzystwie. Westchnęła cicho i przytuliła teczkę do piersi.
Wyjęła telefon i starając się nie słuchać przytłumionej rozmowy dobiegającej z gabinetu, zaczęła przeglądać zdjęcia. Niemal wszystkie przedstawiały pacjentów lecznicy, w której do tej pory pracowała, tych najładniejszych, najśmieszniejszych, a także najbardziej zaniedbanych, uwiecznionych po to, by pokazywać zszokowanym znajomym, do jakiego stanu można doprowadzić swojego domowego pupila. Nie brakowało też fotek otwartych brzuchów, wyciętych guzów i macic oraz zdjęć rentgenowskich skomplikowanych złamań i zmienionych narządów. Typowa zawartość galerii w telefonie technika weterynarii – pomyślała. Uśmiechnęła się, wspominając te milsze przygody z pracy.
Po jakimś czasie elfka wypadła do poczekalni. Drżała z oburzenia, a twarz wykrzywiał jej grymas dogłębnego zniesmaczenia. Spojrzała na zdziwioną Florkę. Przez chwilę wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, ale obruszyła się tylko i wyszła pospiesznie.
Dziewczyna zamrugała, zdezorientowana.
Drzwi gabinetu otworzyły się jakby samoistnie, skrzypiąc ponuro.
– Zapraszam.
Florka wstała. Obejrzała się niepewnie za elfką. Zacisnęła usta i weszła do środka.
Pomieszczenie nie wyróżniało się na tle innych gabinetów weterynaryjnych. Były tu szafki z lekami, stół z matą antypoślizgową, na ścianie wisiały małe narzędzia przyczepione do wieszaka magnetycznego oraz dwa stetoskopy. Co jednak uderzyło dziewczynę, to zapach. Unosił się tu aromat środka dezynfekującego połączony z osobliwym zapachem trzewi, dobrze znanym Florce z zabiegów chirurgicznych, przy których asystowała.
Za biurkiem siedziała pani doktor: Izabela Pokot, kobieta niewysoka, szczupła, o dziewczęcej urodzie. Miała blady, szarawy odcień skóry, nieco zamglone oczy, a ciemne włosy związała w kucyk. Na jej ramieniu tyłem do świata siedział szczur zajęty myciem pyszczka. Podniosła wzrok na Florkę.
– Proszę usiąść.
Dziewczyna zajęła miejsce po drugiej stronie biurka, wyjęła swoje CV z teczki i podała je kobiecie.
– Dzień dobry – powiedziała uprzejmie. – Dziękuję, że zgodziła się pani ze mną spotkać.
– Cóż, w końcu po to umieściłam ogłoszenie – odparła doktor Izabela tonem, jakby chciała zabrzmieć wesoło, ale nie do końca rozumiała koncept humoru. Wzięła CV i spojrzała na nie. – Dobrze, spójrzmy, co my tu mamy, pani… Florentyno Kuno.
– Wystarczy „Florka” – podpowiedziała dziewczyna, krzywiąc się mimowolnie na dźwięk swojego imienia. Zapatrzyła się na szczura, wciąż niezwracającego uwagi na nic wokół.
– Mhm… Proszę mi powiedzieć czym się pani głównie zajmowała w poprzedniej pracy?
– W zasadzie to wszystkim. Asysta, opieka nad pacjentami na szpitalu, dbanie o zaopatrzenie i czystość…
– Czy jest coś, co panią obrzydza?
Bezpośredniość tego pytania sprawiła, że Florka zaśmiała się krótko.
– Zupa grzybowa. A przy zwierzętach nic, przynajmniej nie na tyle, bym nie chciała zająć się pacjentem w potrzebie.
– Ma pani ulubione gatunki?
– Lubię koty i króliki. I konie, ale niestety nie miałam z nimi do czynienia jako pacjentami, ogólnie ze zwierzętami gospodarskimi.
– Czy zetknęła się pani z magicznymi stworzeniami?
Florka uniosła brwi.
– Hm, w mojej starej pracy pojawiały się bardzo rzadko i były odsyłane, bo żaden z lekarzy nie chciał się podjąć leczenia – odparła powoli.
Izabela pokiwała w zamyśleniu głową. Odłożyła CV, jakby jego zawartość umiarkowanie ją interesowała.
– To pacjenci, na których skupia się moja praktyka. Jest pani gotowa z nimi pracować?
– Oczywiście – zapewniła entuzjastycznie dziewczyna. Na myśl o bliskim kontakcie z magicznymi zwierzętami zapragnęła zdobyć tę pracę za wszelką cenę. – Może nie mam doświadczenia w tej materii, ale chętnie nauczę się wszystkiego, co będzie potrzebne.
– Mhm. Dobrze – powiedziała kobieta. Florka zauważyła, że zapach wnętrzności nasilał się, gdy tamta otwierała usta. – Chciałabym jeszcze zapytać o pani stosunek do nieumarłych.
Dziewczyna zamrugała, skonfundowana. Szczur na ramieniu doktor Izabeli zakończył toaletę pyszczka i odwrócił się, węsząc w kierunku Florki. Miał zupełnie białe oczy o pustym spojrzeniu, szarą, wyliniałą sierść i zapadnięte boki, a głowę miał dziwnie wykręconą na bok. Gdyby nie to, że się ruszał, pomyślałaby, że jest…
Nagle coś w jej umyśle kliknęło.
Szczur był martwy, podobnie jak kobieta, na której ramieniu siedział. Doktor Izabela Pokot była liczem.
Florka poruszyła bezgłośnie ustami. Odchrząknęła.
– Hm… Nie mam nic przeciwko? – powiedziała niepewnie.
– Dobrze. Jakie są pani wymagania względem wynagrodzenia?
Nie do końca wierząc w to, co się dzieje, Florka odbyła bardziej formalną część rozmowy rekrutacyjnej. Po ustaleniu daty rozpoczęcia pracy i wysokości wypłaty – nie zawrotnie wysokiej, ale wyższej niż dziewczyna spodziewała się wynegocjować – stanęła naprzeciw lekarki i uścisnęła jej dłoń. Była lodowato zimna.
– Mam nadzieję, że się tu pani odnajdzie – powiedziała Izabela.
– Ja też – odparła oszołomiona Florka. Spojrzała na szczura. Była pewna, że pokiwał przekrzywionym łebkiem.
Wyszła na zewnątrz. Wciąż pogrążona w stuporze, ruszyła w kierunku furtki. Wiatr poruszył strzelistymi sosnami, niosąc rześki zapach lasu. Pnącze kwitnącej winorośli połaskotało dziewczynę w dłoń. W stawie plusnęła żaba. Gdzieś z oddali dobiegł ryk znudzonej krowy. Florka miała wrażenie, że jest Alicją i idzie przez Krainę Czarów.
Na ulicy obejrzała się jeszcze raz na uroczy dom. Potem przeniosła spojrzenie na biały szyld, który postawili robotnicy.
„Lekarz weterynarii Izabela Pokot. Usługi weterynaryjno-nekromantyczne”. Pod jadowicie zielonym napisem widniał równie zielony obrazek sylwetki szczura z widocznym wewnątrz szkieletem.
– Ha – mruknęła pod nosem.
Brak komentarzy: