Rozdział I: Sadza i smar - Maszyna do opowiadania - Joanna W. Gajzler

Rozdział I: Sadza i smar


Rozdział I
Sadza i smar


Skrzydełka wiatraczka na końcu anemometru obracały się leniwie, tak wolno, że zdawało się, że mógłby je prześcignąć sekundnik w zegarku. Gadar poruszył nimi palcem, a te wykonały pół obrotu i zatrzymały się. Zmełł w ustach przekleństwo.

Zantraks bez słowa wyciągnął rękę. Mężczyzna podał mu przyrząd i przyglądał się, jak ten sprawnie poprawia mocowanie śrubki za pomocą małego wkrętaka, potem naoliwia wiatraczek kapką smaru. Chłopak pstryknął skrzydełka i zaczęły wirować szybko jak metalowy bączek.

Oddał anemometr mężczyźnie w czarnym kombinezonie. Kominiarz wymamrotał niewyraźnie powściągliwe podziękowanie. Zatrzymał wiatraczek i znów wyciągnął przyrząd nad wylot komina. Przez kilkanaście sekund przyglądał się w skupieniu wskazówkom na mosiężnej tarczy, odczytując pomiar. Cmoknął głośno przez zęby.

– Spróbuj jeszcze raz – polecił.

Zantraks opuścił do komina linę zakończoną żelazną kulą i ostrą, drucianą szczotką w kształcie dysku. Rozwijał ją powoli przy dźwiękach skrzypiącego kołowrotka, przeczuwając rezultat. Po chwili z wnętrza dobiegło ciche tąpnięcie i lina zwiotczała. Chłopak kilkakrotnie podciągnął sztolcówkę i puścił, próbując wykorzystać wagę kuli do przebicia się przez przeszkodę, ale bez skutku.

Kominiarz westchnął ciężko i schował wiatromierz do futerału u pasa.

– Ech, choroba. Trza to wyciągnąć… Mały, twoja kolej.

Stojący na uboczu malutki chłopiec wyciągnął szyję, spoglądając z niepokojem na wylot ceglanego komina. Zmiął w dłoniach brudną chustę. Być może chciał zaprotestować, lecz nawet gdyby nie groziła mu za to surowa kara, nie mógłby – był niemową.

Zantraks spojrzał na niego i zrobiło mu się go żal. Jako kaleki niewolnik, chłopczyk nie miał praw, a jego życie nie miało wartości.

Łuski przyklejone do twarzy Zantraksa nagle zaczęły go swędzieć.

– Mogę ja to zrobić – zaoferował.

Mężczyzna otaksował go spojrzeniem od góry do dołu.

– Nie zmieścisz się – powiedział.

Młodzian ocenił szerokość otworu komina. Może i był dość wysoki jak na czternastolatka, ale wciąż bardzo chudy. Kiwnął głową.

– Wejdę bez problemu.

Gadar mruknął pod nosem z powątpiewaniem.

– Nie po to wzięliśmy Małego, żeby ryzykować twoje życie.

– To nie jest daleko. – Zantraks wyciągnął linę i pokazał odpowiednią długość. – Zator jest jakieś dziesięć stóp w głąb. Lepiej wyciągnąć go od góry niż przebijać się z dołu. A… – Spojrzał na dziecko, wahając się przed tym, co chciał powiedzieć. – A jeśli stracimy Małego teraz… to trzeba będzie wrócić do zakładu po kolejnego kalekę do czyszczenia komina.

Mężczyzna wykrzywił usta, pocierając w zamyśleniu twarz i tym samym rozmazując na niej czarny pył. Nastolatek przyglądał mu się, wiedząc, że Gadar wolał uniknąć śmiertelnych wypadków, czy to zdrowych ludzi, czy niewolników. W zeszłym tygodniu zakład stracił trzech kalekich chłopców – jeden zaklinował się w kominie, drugi zginął, próbując wyciągnąć jego ciało i obaj spadli do fabrycznego pieca, trzeci zatruł się dymem. Może i kilkuletni niewolnicy nie kosztowali wiele, ale tak dużo wypadków w tak krótkim czasie nie wyglądało dobrze w rocznych sprawozdaniach.

W końcu mężczyzna machnął ponaglająco ręką.

– Dobra, właź. Ale uważaj, kurna, bo ja się z tego tłumaczyć nie będę.

Na twarzy malca odmalowała się ulga. Wciąż czekała go wspinaczka w górę komina i dokładne szorowanie jego wnętrza, ale uniknął choć jednego ryzykownego zadania. 

Zantraks tymczasem zawiązał sobie na twarzy grubą chustkę osłaniającą usta i nos. Założył na czoło opaskę z latarką i otworzył metalową osłonkę. Zajrzał w głąb komina; świecący kryształ oświetlił jego wnętrze. 

Było czarne jak smoła.

Coś przewróciło mu się w żołądku. Nigdy nie musiał wchodzić do komina – to było zadanie dla niewolników, z których życiem nikt się nie liczył. Chłopcy, nierzadko mający nie więcej niż pięć, a nawet cztery lata, zmuszani byli do czyszczenia kominów od środka, wspinając się lub schodząc w dół, w całkowitych ciemnościach i klaustrofobicznej ciasnocie. Co bardziej okrutni kominiarze byli zdolni poganiać ich, rozpalając pod nimi ogień. Gadar na szczęście taki nie był, lecz i tak budził w kalekich dzieciach trwożliwy respekt. Wobec Zantraksa również był oschły i mało przyjazny, ale uważał go za równego sobie: zdrowego człowieka ze stygmatem.

Tknięty nieprzyjemnym przeczuciem, Zantraks dyskretnie dotknął łusek. Zsunął nieco chustę, by się z nimi nie stykała.

Zastanowił się chwilę, jak podejść do tego zadania. Wziąwszy pod uwagę wąski otwór, uznał, że zejdzie głową w dół. Zawiązał sobie linę wokół pasa i trzy razy sprawdził, czy się nie rozluźni ani że pętla nie zsunie się z jego chudych, kościstych bioder.

– Tylko tam uważaj, gówniarzu – powiedział surowym tonem Gadar.

– Jak krzyknę, to wyciągaj – odpowiedział tylko Zantraks.

Stanął przy kominie i ponownie zajrzał w zionącą w nim ciemność. Starając się już więcej nie myśleć o tym, że właśnie ma zejść głową w dół ciasnego kanału długości pięciopiętrowego budynku, wsunął się do środka.

Zaparł się plecami i rękoma. Było to dużo łatwiejsze, niż mogłoby się wydawać – chłopak ledwo mieścił się w otworze. Przesunął się nieco niżej, machając nogami w powietrzu i myśląc, że z boku musi to wyglądać zabawnie. Jemu jednak wcale nie było do śmiechu. Nieprzyjemnie śliskie, pokryte sadzą ściany były tak czarne, że Zantraks nawet nie był w stanie sobie wyobrazić głębszego mroku. Zaczął myśleć o zapłacie, jaką dostanie za dzisiejszy dzień i o tym, że kupi za nią trochę kaszy, i mama przyrządzi ją ze skwarkami…

– I co? – zawołał z góry Gadar.

– Idę! – krzyknął chłopak przez grubą chustę. Mimo że mocno przylegała do jego twarzy, wciąż czuł zapach sadzy, zdający się oblepiać jego nozdrza tak, jak oblepiała ściany komina.

Po zejściu na kilka stóp nabrał niejakiej pewności w tym, co robi. Zaczęło mu dokuczać nieprzyjemne pulsowanie w głowie; przyspieszył, by jak najszybciej się stąd wydostać.

Wtem natrafił na coś ręką. Zaparł się mocniej plecami i kolanami i sięgnął dłonią w dół. Pomacał chwilę, próbując zidentyfikować przedmiot. Gdy zdał sobie sprawę, co to jest, jęknął z obrzydzenia.

– Co tam masz? – krzyknął Gadar.

Chłopak nie odpowiedział. Pociągnął raz i drugi, lecz to, co złapał, ani drgnęło. Z mocno bijącym sercem zaparł się mocniej plecami i kolanami i wyciągnął obie ręce w dół. Dłuższą chwilę mocował się z zakleszczonym przedmiotem, aż wreszcie szarpnął nim tak mocno, że odblokował się. Zantraks krzyknął krótko i poczuł nieprzyjemną sensację, prawie straciwszy oparcie. Zamarł na chwilę, potem zawołał:

– Wyciągaj!

Lina napięła się i zaczęła ciągnąć go w górę. Gdy silne ręce Gadara złapały go za nogi, chłopaka ogarnęła ogromna ulga. Stanął na klekoczących gontach i potrząsnął głową, strzepując z niej obłok czarnego pyłu. Wyjął z komina swoje znalezisko.

Poczeniałe, wysuszone truchło gryfa.

Kominiarz skrzywił się. Splunął przez lewe ramię.

– Zły omen.

Zantraks zapatrzył się na trzymaną w ręku, poskręcaną mumię. Zwłoki w niczym nie przypominały dumnych, podobnych jastrzębiom czterołapych ptaków, będących symbolem królewskości i zwiastunami szczęścia. Nie, to bzdury – pomyślał. Nie powinien dawać wiary przesądom. A jednak, gdy tak zaciskał śliskie od brudu palce na łapie pokrytego sadzą gryfa, nie mógł się pozbyć tego wywołującego ciarki poczucia, że naprawdę zwiastuje to jakieś nieszczęście.

Drgnął, otrząsając się z zamyślenia, gdy Gadar klasnął w dłonie.

– No, dobra. Mały, twoja kolej. Właź.

Chłopczyk rzucił Zantraksowi błagalne spojrzenie. Potem podreptał pospiesznie w stronę komina, drżącymi dłońmi zawiązując chustkę na twarzy.


Tego dnia oczyścili jeszcze kilka kominów w dzielnicy zwanej Rogalewiem – co wzięło się stąd, że zajmowała obszar w kształcie zbliżonym do rogalika, między przedmieściami pełnymi fabryk a sercem stolicy: bogatymi rewirami zamieszkiwanymi przez pomniejszą szlachtę i zamożnych mieszczan. Pod wieczór zebrali cały sprzęt i ruszyli w drogę powrotną do Dzielnicy Miedzianego Skowronka.

Choć Rogalewie nie było najbardziej reprezentatywną częścią miasta, różnice między nim a okolicą, w której mieszkał Zantraks, były zauważalne. Tu nie było wielopoziomowych ulic, budynki miały więcej zdobień i były jaśniejsze, czystsze. Chłopak rozglądał się wokół, zastanawiając się, jak by to było mieszkać tu.

– Masz szczęście, że Kental cię nie widział – gderał ponuro Gadar w stronę Małego. Zastraszony chłopczyk, czarny od stóp do głów od sadzy, truchtał tuż za nim, starając się nie upuścić naręcza szczotek. – Jak nic za to, co żeś odwalił, nie dałby ci żreć. Powinieneś dziękować mi na kolanach, smarkaczu, że się tak z tobą obchodzę. Jakby nie to, że jużeś jest kaleką, to on sam by ci język obciął…

Zantraks szedł w pewnej odległości za nimi i starał się tego nie słuchać W pewnej chwili jego uwagę zwrócił ostry gwizd. Po wiadukcie nad nim z głośnym rumorem i rytmicznym stukotem mechanizmu napędowego przetoczyła się lokomotywa, wypluwając z kominów kłęby pary i dymu. Chłopak zadarł głowę i obrócił się, śledząc wzrokiem sunący powoli pociąg, za którym ciągnęły się wagony towarowe. Ogromny, żelazny potwór o surowej konstrukcji sprawiał groźne wrażenie, lecz w Zantraksie budził tylko zafascynowanie.

Podążając spojrzeniem za lokomotywą, chłopak zwrócił uwagę na masywny kształt unoszący się w powietrzu nad położoną daleko, bogatą dzielnicą. Latająca biblioteka Antianu, monumentalny budynek wzniesiony na ogromnym odłamie aerotytu, lewitującej skały. Ponoć cały gmach został wykuty w tym jednym głazie. Wydawało się to chłopakowi niemożliwe, biorąc pod uwagę jego rozmiary, lecz nawet jeśli była to nieprawda, nie umniejszało to wspaniałości biblioteki. Ciekaw był, jak wygląda od środka, zarówno sam budynek jak i to, co się w nim znajdowało. Wielebni opowiadali o tym w szkółce: o ogromnych księgozbiorach, w których zaklęta była cała dostępna ludzkości wiedza. Kiedy tylko znajdował czas w tygodniu, czekał na koniec nabożeństwa w kaplicy nieopodal jego domu i odwiedzał szkółkę, gdzie uczono młodzież czytania, pisania i rachowania. Matka zakazała mu tam chodzić w obawie o to, że kapłani odkryją jego sekret. Unikał mszy – bał się kazań o nieludziach i o tym, jak swym kalectwem obrażają bogów… lecz jego pociąg do wiedzy był silniejszy niż strach o swoje życie.

Czyjś śmiech zwrócił jego uwagę. Nieopodal szło dwóch młodzieńców i dziewczyna, wszyscy elegancko ubrani, z charakterystycznymi szarfami przewieszonymi przez ramię, na których widniał herb uniwersytetu. Żacy przekomarzali się między sobą, mówiąc o jakichś badaniach i architekturze. Dziewczyna wskazała na jeden z budynków i zaczęli głośno komentować jego fasadę i gzyms.

Studenci pewnie byli regularnymi bywalcami biblioteki…

– Te, młody! – zawołał z drugiego końca ulicy Gadar. – Nie gap się tylko chodź!

Zantraks rzucił ostatnie spojrzenie odjeżdżającemu pociągowi i potruchtał za mentorem.

Po tym, jak odebrał skromną zapłatę i kupił woreczek kaszy, samotnie ruszył w swoją stronę. Idąc w stronę domu, Zantraks rozmyślał o trupie gryfa. Wokół tych stworzeń wyrosło wiele przesądów i wierzeń, i choć chłopak nigdy nie był w bogatszej części miasta, wiedział, że gdzieś w pobliżu pałacu królewskiego mieszkały gryfy uchodzące za święte. Czy ptak, którego wyciągnął z komina mógł być jednym z nich? Było coś dojmująco smutnego w tym, że tak szlachetne, heraldyczne zwierzę mogło dokonać żywota, zaklinowane w osmolonym kominie.

Z brudnymi dłońmi wciśniętymi głęboko w kieszenie, szedł po dachach, wpatrzony w czubki swoich butów. Widok z tej wysokości dawno przestał robić na nim wrażenie. Płaskie powierzchnie fabryk, wysokie kominy wypluwające z siebie kłęby dymu, zasnute nim wieczorne niebo, a także wszystko to, co znajdowało się pod nim: wiszące między budynkami ścieżki i mosty, rury i rynny ciągnące się wzdłuż i w poprzek ścian, daleko w dole powozy ciągnięte przez konie z amputowanymi skrzydłami – wszystko to składało się na szary, nudny obraz otaczającej go rzeczywistości. Żadnych zmiennych, co dzień to samo: proza życia przepełnionego ciężką pracą.

Wyciągnął ręce w bok, łapiąc równowagę na szczycie dachu. Ześlizgnął się po spadzie i lekko przeskoczył na sąsiedni budynek. W pobliżu domu zszedł na uliczkę, opuszczając się po rynnie. Mama zawsze się denerwowała, gdy widziała, jak łazi po budynkach i na nic zdawało się tłumaczenie, że i tak robi to cały dzień, bo jest pomocnikiem kominiarza.

Wsunął kciuki za szelki, zamyślony. Wtem jego uwagę zwróciło czyjeś głośne przekleństwo. Spojrzał w bok. Wokół stojącej między wiszącymi alejkami, publicznej windy kręciło się kilku mężczyzn, przyglądających się mechanizmowi i rzucających między sobą gderliwe uwagi. U ich stóp leżały skrzynki z narzędziami.

Zantraks przystanął. Zbliżył się, zaciekawiony. Z pewnej odległości przyglądał się mechanikom i przysłuchiwał ich wymianie zdań.

– Było wszystko w porządku, to musiałeś coś zrąbać…

– Nie było, skoro się od byle pierdnięcia obluzowało!

– Aha, tak samo jak wczoraj, tak?

– Stul mordę i nie dotykaj się już niczego, bo jak to puści…

Mechanicy świecili małymi latarkami w ciemne zakamarki potężnego mechanizmu nad konstrukcją z żelaznych krat. Kabina wisiała na poziomie alejki, na której się znajdowali, kołysząc się z wolna. Zafascynowany Zantraks przyglądał się ich pracy, narzędziom wędrującym z rąk do rąk, niesamowitej maszynerii. Skomplikowana konstrukcja z ciężkiego, zimnego metalu budziła w nim respekt, a jednak ci mężczyźni obchodzili się z nią z taką łatwością, z jaką piekarz ugniata ciasto albo tkaczka wytwarza materiał. Można by się nawet pokusić o stwierdzenie, że naginali mechanizm do swojej woli. Choć na dobrą sprawę nie robili nic nadzwyczajnego – wykonywali tylko swoją pracę przy urządzeniu, jakich pełno było na świecie – ich działania wydawały się Zantraksowi niesamowite.

W przypływie śmiałości podszedł bliżej i zaczął uważnie obserwować, które narzędzia były do czego wykorzystywane i w jaki sposób. Jeden z mechaników, ten, którego knykcie zdobiły krótkie kolce, zauważył to i chłopak zląkł się nieco, ale mężczyzna tylko uśmiechnął się półgębkiem.

– Co to jest? – spytał Zantraks, wskazując palcem.

– To? – Mechanik uniósł trzymany w dłoni przyrząd o niezwykłym kształcie. – Zmienidło.

– A do czego służy?

– To konkretne może być młotkiem, szczypcami, przecinakiem i wkrętakiem – wyjaśnił, pokazując poszczególne elementy i przekładając je. – Przydatne cacko.

Obrócił zmienidło pożądaną częścią do przodu i użył wkrętaka, by dokręcić jedną z wielu śrubek. Zantraks kucnął i przybliżył się nieco, by lepiej widzieć.

– Ej! – warknął mężczyzna ze szczytu windy; chłopak aż podskoczył. – Niech ci nie przyjdzie do głowy czegoś kraść!

– Mam na niego oko – rzekł uspokajającym tonem człowiek ze zmienidłem w dłoni. Mrugnął do Zantraksa.

Na czymkolwiek polegała usterka, mechanicy uporali się z nią w kilkanaście minut. Jeden z nich wychylił się przez barierkę mostu i krzyknął: „No, dawaj!”. Z dołu dobiegł metaliczny dźwięk, potem narastający syk. Po dłuższej chwili drugi z mężczyzn wszedł do kabiny, zasunął okratowane drzwi i pociągnął dźwignię. Potężne koła w mechanizmie u szczytu konstrukcji poruszyły się. Kabina drgnęła i zaczęła się opuszczać w dół.

Mężczyźni zakrzyknęli triumfalnie. Zantraks, zahipnotyzowany, roześmiał się razem z nimi, zapatrzony na pracę maszyny. Podbiegł do barierki i spojrzał na ulicę daleko w dole. U stóp windy stał potężny silnik parowy zasilający całą tę maszynerię.

Mechanik zawrócił bieg windy i wrócił do towarzyszy. Zauważył zachwyconego chłopaka i uśmiechnął się z wyższością.

– Co, młody, podoba ci się?

– Jeszcze jak, proszę pana – odparł rezolutnie Zantraks.

– Hm… – Mężczyzna pogładził się po brodzie. – Może chcesz się nauczyć tego fachu?

Jeden z jego kolegów parsknął śmiechem.

– Będziesz uczniaków z ulicy zgarniał?

– No co, widać, że dzieciak to lubi. I nie boi się ubrudzić sobie rąk.

Zantraks spojrzał na swoje wciąż czarne od sadzy dłonie i zawstydzony, wcisnął je pod pachy. Mechanik zaśmiał się jowialnie. Wyciągnął ku niemu rękę.

– Pomyśl o tym, mały.

Upuścił na jego dłoń niewielki, zaskakująco ciężki przedmiot: stalową zębatkę z wygrawerowanym na niej napisem: „Skylard Mech.”.

Pozbierali swoje narzędzia i odeszli w swoją stronę. Chłopak jeszcze długo stał w miejscu, patrząc to na nich, to na pracujący mechanizm windy, z której już zaczęli korzystać ludzie spieszący ku sobie tylko znanym sprawunkom.

Westchnął ciężko i ponowił wędrówkę do domu.

Gdy tylko przekroczył próg mieszkania i zamknął za sobą drzwi, przypadła do niego matka. Złapała go za policzki i obróciła mu twarz w jedną i w drugą stronę, oglądając uważnie. Jęknęła głośno.

– Znowu zgubiłeś łuskę! Mówiłam ci, że masz być ostrożny!

– Nikt nie zauważył – powiedział przez ściśnięte usta.

Kobieta puściła go, złapała niewielką szkatułkę z komody i pochyliła się nad nim z fiolką kleju w dłoni. Od jego zapachu chłopaka zemdliło, częściowo przez pusty od dłuższego czasu żołądek.

– Mamo, daj mi się umyć.

– Obiecałeś, że będziesz uważał – fuknęła. – Strach cię z domu wypuścić. Wiesz, co by się stało, gdyby ktoś to odkrył?

– Wiem – odparł pokornie. – Przepraszam, będę uważał.

– Zawsze tak mówisz, a potem wracasz bez połowy łusek.

– Nieprawda!

Miliara cofnęła się i schowała fiolkę do szkatułki. Potem zdjęła chustę z żeliwnego wieszaka i zarzuciła ją na głowę.

– Wybacz, kochanie, ale musisz sam zrobić sobie coś do jedzenia. Muszę już iść.

– Ale… Pójdziesz głodna?

– Nie martw się, jadłam wcześniej – powiedziała, lecz Zantraks wiedział, że kłamie. – Postaram się wrócić rano, zanim wyjdziesz do pracy. Pa, skarbie.

Uśmiechnęła się smutno i wyszła z mieszkania.

Przez chwilę stał i patrzył na zamknięte drzwi. Odkąd sięgał pamięcią, mama praktycznie nie robiła nic innego, tylko pracowała. On również, od kiedy skończył osiem lat, imał się różnych zajęć, by dorzucić się do budżetu, bo babcia, ze względu na swoje zdrowie, musiała zrezygnować z pracy. Od tamtej pory Miliara spędzała dnie w jednej fabryce, noce w drugiej. Zantraks niemal jej nie widywał.

Obrzucił spojrzeniem szare wnętrze. Panująca tu cisza była gorsza od hałasu. Nie było komu zagotować wody na wysłużonym piecu, przy stoliku nie było babci sączącej cienką kawę i marudzącej, jak bolą ją plecy. Trzy lata temu Zantraks nie sądził, że kiedyś będzie za tym tęsknił.

Ruszył w stronę pieca, grzebiąc w kieszeniach obszernych spodenek i czując, jak burczy mu w brzuchu. Zmarszczył brwi, nie mogąc znaleźć woreczka z kaszą. Poklepał się po udach, obrócił i rozejrzał po podłodze.

Chlasnął się dłonią w czoło. Musiał przypadkiem zostawić zakupy przy windzie.

Wymamrotał pod nosem przekleństwo podsłuchane od mechaników. Zajrzał do emaliowanego chlebaka. Znalazł w nim tylko piętkę czarnego chleba. Zły na siebie, posmarował ją resztką dżemu z buraków i usiadł przy stole, udając, że jest z nim cała rodzina i wspólnie cieszą się posiłkiem.

Później, gdy leżał na posłaniu i gapił się w sufit, nie mogąc zasnąć, rozmyślał o tym, co powiedział mu mechanik ze zmienidłem. To prawda, Zantraksa od zawsze ciekawiły maszyny i majsterkowanie. Wszyscy sąsiedzi wiedzieli, by go zawołać, kiedy coś wymagało naprawy u nich w domu. Lubił im pomagać, a wiedzę chłonął jak gąbka. Czy mógłby naprawdę porzucić niezbyt przyjemne zajęcie kominiarza i nająć się jako czeladnik u mechanika?

Wyjął spod poduszki prezent od mężczyzny z kolcami na knykciach. Obrócił zębatkę w palcach; od jej lśniącej powierzchni odbiło się światło latarni wpadające przez okno. „Skylard Mech.” – wiedział, gdzie znajdował się ten warsztat. Mijał go w drodze do kaplicy, ale nigdy nie odważył się zajrzeć do środka, spodziewając się, że nie będzie mile widziany.

Zacisnął zębatkę w dłoni.


Prawie nie zmrużył oka; co chwilę się budził, by upewnić się, że nie zaspał. Gdy w końcu nastał świt, zerwał się z posłania, założył najczystsze ubranie, jakie znalazł, przykleił starannie łuski do twarzy i wybiegł z mieszkania, nawet nie czekając na powrót mamy.

Jedną z wielu wind zjechał na sam dół. Potruchtał raźno przed siebie, niemal nie zwracając uwagi na nic wokół. Odbił się boleśnie od potężnej piersi konia, który na niego wpadł, gdy Zantraks przebiegał na drugą stronę ulicy. Woźnica sklął chłopaka od góry do dołu, ale ten tylko uniósł ręce w przepraszającym geście i popędził dalej, zbyt podekscytowany, by zdać sobie sprawę, że właśnie ledwo uniknął poważnego kalectwa lub nawet śmierci.

Zatrzymał się, gdy zobaczył z daleka znajomy szyld. „Skylard Mech.” – napis wykuty w metalu ozdobiony był kołami zębatymi, zaśniedziały i zakurzony, lecz to tylko nadawało mu surowego piękna i charakteru. Za przybrudzoną szybą widział poruszającą się postać.

Zacisnął dłoń na zębatce, wciągnął głęboko powietrze w płuca i ruszył odważnie naprzód.

Gdy otworzył drzwi, nad jego głową rozległ się brzęk cynowego dzwonka. Chłopak rozejrzał się po pomieszczeniu. Na pierwszy rzut oka wydawało się zagracone, lecz był w tym swego rodzaju ład, a każdy przedmiot zdawał się znajdować dokładnie tam, gdzie powinien. Ściany obwieszone narzędziami; półki pełne puszek z farbami, smarami, lakierami; metalowe szafki z wieloma szufladami; imadła, kowadła, nożyce gilotynowe – wszystko to budziło w chłopcu czysty zachwyt, jakby znalazł się w królewskim pałacu, a nie starym warsztacie.

Dopiero po chwili zauważył stojącego obok witryny mężczyznę. Ten uśmiechnął się, gdy napotkał spojrzenie Zantraksa. Zajęty był przecieraniem szmatką wysokiej na stopę, mosiężnej figurki człowieka.

– Dzień dobry – powiedział onieśmielony młodzian.

– Witaj, chłopcze. W czym mogę ci pomóc?

Zantraks przygryzł wargi, nagle straciwszy pewność co do tego, co chciał powiedzieć. Bez słowa wyciągnął dłoń, w której trzymał zębatkę.

– Chciałbym… nauczyć się tego, co pan, proszę pana.

Mężczyzna przewiesił sobie szmatkę przez ramię i wziął zębatkę. Obejrzał ją, jakby widział ją pierwszy raz w życiu, obrócił zwinnie między palcami, pokiwał głową. Spojrzał z ukosa na chłopaka.

– Wiesz, to nie jest takie proste, na jakie wygląda.

– Wiem. Ale wciąż chcę. Proszę pana – dodał szybko.

Minęła chwila ciszy, gdy mechanik się nad czymś zastanawiał z przebiegłym uśmiechem. Potem oddał Zantraksowi zębatkę.

Sięgnął do kluczyka na plecach figurki, nakręcił go i postawił ludzika na dobrze wyeksponowanym miejscu na witrynie. Człowieczek, przy melodii pracującego wewnątrz mechanizmu, zaczął kręcić powoli głową i machać ręką do przechodniów za oknem, kompletnie niezwracających na niego uwagi.

– To mój konstrukt na szczęście – powiedział mężczyzna. – Mówi się, że powinny być zepsute, by wszystko inne w warsztacie działało, ale ja uważam, że to smutne, kiedy nie jesteśmy w stanie wykorzystywać pełni swoich możliwości. Ostatnio coś szwankował i nie chciał się ruszać. Ale dzisiaj… Proszę, zadziałał. – Wskazał na machający konstrukt z wyrzeźbioną topornie, uśmiechniętą twarzą. – Może tym razem to jemu ktoś przyniósł szczęście.

Mrugnął porozumiewawczo do chłopaka. Potem wyciągnął ku niemu dłoń.

– Nazywam się Skylard Ban. Witaj w moim warsztacie.


Brak komentarzy: