Złamane wędzidło - Maszyna do opowiadania - Joanna W. Gajzler

Złamane wędzidło

„Złamane wędzidło” to opowiadanie ze świata „Boga Maszyny” skupiające się na Niszemie – ważnej postaci, która pojawia się w drugim tomie powieści. Niszem to w pewnym sensie wyjątkowa postać, stworzona na moją prośbę przez Reliah, której dziękuję za niego i za wszystkie inspirujące rozmowy o uniwersum!



Złamane wędzidło

 

Wciąż potyka się o własne nogi,
stanie dęba to zbyt wielki trud.
Kary źrebak – czarna owca,
to skaranie, a nie cud!
piosenka ludowa

 

Ostatnie słowa hymnu uczelni przebrzmiały i niemal natychmiast po nich kilkoro studentów, a zaraz potem cała sala wzniosła radosne okrzyki. Większość grona profesorskiego przyjęła to z kamiennym spokojem skrywającym zniesmaczenie, niektórzy uśmiechnęli się i zaklaskali, łącząc się w wesołości. Stojący za katedrą rektor cierpliwie poczekał, aż entuzjazm nieco opadnie.

– Życzę wam – odezwał się głośno, by przekrzyczeć tłum; studenci posłusznie umilkli – szczęścia i powodzenia na nowej drodze życia. Oby wiedza, którą zdobyliście przez ostatnich sześć lat służyła zarówno wam, jak i całemu społeczeństwu.

Odwrócił się i zszedł z katedry. Profesorowie wstali i rozmawiając, niespiesznie zaczęli zbierać się do wyjścia.

Niszem odetchnął głęboko, drapiąc się po boku głowy, gdzie parę godzin temu wytatuowano mu pełny symbol akademicki. Cieszył się, podobnie jak wszyscy, z zakończonych studiów, ale cała ta celebracja wydawała mu się mocno na pokaz – i jakkolwiek kochał robić rzeczy na pokaz, tak nie mógł się doczekać, aż ściągnie z siebie tę niewygodną, luźną togę.

Poczuł czyjąś rękę na ramieniu. Odwrócił się i zobaczył Sydię. Swój tatuaż kazała zrobić po prawej stronie szyi, jako że głowę całkowicie zajmował jej stygmat – czerwonawe pióra układające się w niewysoki czub. Miał podobny problem; tradycyjnie, tatuaż powinien znajdować się u szczytu czaszki, lecz w tym miejscu przebiegał jego stygmat – wąskie pasmo końskiej grzywy. W ogóle nie chciał się zgodzić na tatuaż, lecz nie miał wyjścia, jak wybrać inne miejsce w okolicy głowy na zrobienie go. Durne zasady – pomyślał, wciąż drapiąc skórę na granicy symbolu.

– Oblewamy nasz sukces – powiedziała dziewczyna. – Idziesz z nami?

– Dokąd?

– Gerin wie, zaprowadzi nas. – Rozejrzała się. – Nie martw się, to miejscówka w… twoim stylu. Spodoba ci się.

Na jej twarzy pojawił się łobuzerski uśmiech. Odpowiedział jej tym samym.

– W takim razie nie odmówię.

– Jesteście niereformowalni – powiedział Gerin, który właśnie do nich dołączył. – Jeszcze nie wyszliście z auli, a już myślicie tylko o chlaniu.

– O nie, drogi przyjacielu, nasze ambicje sięgają o wiele dalej – rzekł z emfazą Niszem, jedną ręką obejmując mężczyznę, drugą wizjonerskim gestem wskazując przestrzeń przed sobą. – Teraz, kiedy otworzyły się przed nami nowe horyzonty, nie poprzestaniemy na samym chlaniu. Będzie chlanie, opium i zgłębianie sztuk miłosnych z Gonu.

– Nie rozpędzaj się – powiedziała z uśmiechem Sydia, patrząc gdzieś ponad jego ramieniem.

– Co, nie będzie opium?

– Widzę, że jest pan beznadziejnym przypadkiem, panie Kerperen – rozległ się poważny głos tuż za plecami Niszema. Młodzieniec drgnął i odwrócił się na pięcie, stając twarzą w twarz ze swoim promotorem, profesorem Mondarem Nodre. Jego koźle rogi rzucały złowrogi cień na twarz.

– Kiedy jak kiedy, ale dziś mamy wyjątkowo dobrą okazję do świętowania, profesorze – odparł spokojnie Niszem, chyląc z szacunkiem głowę. Mondar skrzywił się nieznacznie.

– Uczelnia odetchnie z ulgą, kiedy opuści pan jej mury raz na zawsze i przestanie psuć jej dobre imię swoimi ekscesami. Cóż, zatem życzę panu powodzenia… i opanowania. Nie wracaj do domu zbyt późno. Od jutra czeka cię dorosłe życie, panie Kerperen.

Obrzucił go znaczącym spojrzeniem, po czym odwrócił się i odszedł. Niszem odprowadził go wzrokiem. Gerin zaśmiał się.

– Nie wierzę, że cię przepuścił.

– Też nie wierzyłam. I przegrałam dziesięć srebrników – mruknęła Sydia.

– Doskonale – odparł z szerokim uśmiechem Niszem, bawiąc się długim kolczykiem. – Uwielbiam zaskakiwać. Choć przyznam, że czuję się dogłębnie zraniony waszym brakiem wiary w moje umiejętności.

– Dobra, to idziemy chlać czy nie? – spytał niecierpliwie Gerin. Przyjaciel objął go ramieniem i obrócił w stronę wyjścia.

– Prowadź. I naprawdę mam nadzieję, że będzie tam opium.

– Nie obiecuję – odparł z nieco wymuszonym śmiechem młodzieniec, wyswobadzając się z objęć Niszema. We trójkę opuścili teren uczelni i ruszyli w drogę ulicami Antianu.

Gerin zaprowadził ich do Dzielnicy Cudów. Niszem z zainteresowaniem rozglądał się po kolorowych szyldach, próbując zgadnąć, który z bogatych lokali będzie tym, który odwiedzą, lecz zdziwił się, gdy jego przyjaciel skierował swe kroki ku Kostarium – przybytkowi taksydermisty. Ściany budynku zdobiły wtopione w mur zwierzęce kości różnych rozmiarów, od drobnych ptasich szkieletów po olbrzymie piszczele i żebra morskich potworów, robiących za framugi okien o migdałowatych kształtach. Niszem chciał zajrzeć do środka, lecz przez przydymione szyby nic nie było widać. Zerknął powątpiewająco na Gerina.

– Nie pomyliłeś czasem drogi?

Mężczyzna zignorował go i zapukał kołatką do drzwi z matowego mosiądzu, imitującego drewno. Rozległ się szczęk zamka i uchyliły się lekko, zatrzymując na łańcuszku.

– Zamknięte – mruknął ponury głos ze środka.

Gerin coś powiedział, lecz tak cicho, że nie dało się nic zrozumieć. W chwilę później drzwi stanęły przed nimi otworem. Właściciel Kostarium, słynny mistrz taksydermii, stanął bokiem, przepuszczając ich do środka. Niszem ruszył za pozostałymi, zafascynowany sytuacją.

W środku unosił się duszny, nieprzyjemny zapach, stanowiący mieszankę odoru zwierzęcych ciał oraz specyfików do garbowania i konserwowania skór. Gdzie nie spojrzeć, tam znajdowały się wypchane stworzenia wszelkich gatunków: ryby, gady, ptaki, ssaki, nawet owady w szklanych gablotach. Wszystkie zwierzęta wyglądały jak żywe, gdy spoglądały na gości szklanymi oczami z podłogi i półek, na których zostały ustawione. Część z nich, upozowanych tak, jakby uchwycono je w ruchu, sprawiała wrażenie, jakby mogły zaraz ożyć i umknąć lub rzucić się na niczego niespodziewających się przybyszy. Pośrodku pomieszczenia, na podeście, stał dumnie dęba kompletny szkielet konia z rozłożonymi skrzydłami.

Mistrz zamknął drzwi na klucz i kilka rygli i przestał się interesować gośćmi. Gerin pewnym krokiem ruszył na zaplecze. Minęli pomieszczenie, w którym Niszem zauważył porozkładane na stole, intrygująco wyglądające narzędzia.

– Wiecie, zaczynam się obawiać tego, co mi zrobią, zanim moje okaleczone zwłoki zostaną wrzucone do kanału – powiedział.

Sydia zaśmiała się cicho. Zaczęli schodzić wąskimi schodami w dół, do piwnicy. Gerin odgarnął na bok zasłonę ze szklanych koralików i gestem zaprosił przyjaciół do środka.

Pomieszczenie było spore i pogrążone w półmroku, rozpraszanym przez kryształy, na które zarzucono czerwone, jedwabne chusty. W powietrzu unosił się słodkawy zapach egzotycznego tytoniu, palonego z fajek wodnych, wokół których na poduszkach siedziało kilka osób, śmiejąc się i rozmawiając. Ktoś grał spokojną melodię na flecie, zerkając na pianino w oczekiwaniu na akompaniament, ale pianistka siedziała na instrumencie i była zajęta całowaniem gładzącego ją po udach mężczyzny.

Niszem uśmiechnął się szeroko. Gdzieś z boku wyłoniła się Sydia i włożyła mu w rękę kieliszek.

– No, to miłej zabawy – powiedziała.

Kolejnych kilka godzin upłynęło mu na błogim ignorowaniu rzeczywistości przy pomocy fajki i alkoholu. Starał się nie pić zbyt dużo, by być wstanie wrócić o własnych siłach do domu. Razem z przyjaciółmi wspominali lata spędzone na uczelni i snuli wizje swojej przyszłości.

– Niby mam zagwarantowane miejsce w stoczni – mówił Gerin, drapiąc się swoimi szponami po policzku – ale wolałbym robić coś innego. Coś… większego.

– A co jest większe od statków? – spytał ironicznie Kerperen.

– O rany, wiesz, co mam na myśli.

– Nie każdy może być wielkim inżynierem – powiedziała Sydia.

– Tak, tę fuchę mi sprzątnie Niszem. – Gerin dmuchnął dymem w twarz przyjaciela.

– Skąd ten pomysł? – spytał, śmiejąc się i rozwiewając dym dłonią.

– Ty ciągle coś dłubiesz i tworzysz, prędzej czy później olśnisz świat jakimś wynalazkiem, który zmieni oblicze świata.

– Na razie to same buble – odparł z uśmiechem, starannie skrywając niepewność, która nagle ścisnęła mu trzewia. Sięgnął po swój kieliszek i pociągnął solidny łyk wina.

– Więc co właściwie chcesz robić? – Sydia zapatrzyła się na Niszema, gryząc metalowy ustnik fajki. Zaczął nerwowo obracać pierścienie na swoich palcach.

– Cóż, to, co do tej pory – powiedział. – Próbować, aż mi się uda.

– Dość mglisty plan – zauważył Gerin.

– Ale dobry. Wolę to od ślęczenia nad robotą, która mnie nie obchodzi.

– Witaj w dorosłym świecie – mruknęła z krzywym uśmieszkiem Sydia. Ktoś popukał ją w ramię i powiedział coś szeptem na ucho. Wstała. – Zaraz wracam.

Zniknęła między snującymi się po pomieszczeniu ludźmi, zostawiając przyjaciół samym sobie. Zapadła między nimi cisza, przerywana tylko bulgotem fajki. Niszem przesunął palcem po złotej nausznicy. Cichutki brzęk zwisających z niej łańcuszków nieco ukoił jego nerwy, skuteczniej od tytoniowego dymu i alkoholu.

W pewnej chwili Gerin westchnął ciężko.

– Chciałbym mieć takie podejście, jak ty. Nie martwić się tak przyszłością. Nie bać się jej.

Niszem zapatrzył się na niego, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Zaśmiał się łagodnie.

– Zdziwiłbyś się, gdybyś wiedział, ile z tego to poza.

– Czyli ile?

Udał, że nie usłyszał tego pytania i przysunął się bliżej. Bransoletki na jego nadgarstkach i ramionach zadzwoniły dźwięcznie jak monety.

– Jeśli chcesz, żebym ci coś doradził… to lepiej mnie o to nie proś. Nie jestem żadnym wzorem do naśladowania.

– Tak, to prawda – odparł Gerin. – Wyglądasz idiotycznie.

– Dziękuję – prychnął śmiechem Niszem – ale nie to miałem na myśli. – Ostrożnie, powoli wyciągnął dłoń w stronę twarzy młodzieńca. – Wiesz, gdybyś…

– Niszem! – Sydia pojawiła się za jego plecami; pospiesznie cofnął rękę. – Chodź. Książę chce z tobą porozmawiać.

Książę? Rozejrzał się nieprzytomnie, zastanawiając, co koronowana głowa może robić w podziemiach Kostarium z bandą pijanej młodzieży. Dziewczyna chwyciła go za ramiona, dźwignęła do pionu i obróciła w stosownym kierunku.

– Tam. – Wskazała palcem. – Idź, czeka na ciebie.

W kącie pomieszczenia, gdzie stała jeszcze jedna szisza, na ogromnej stercie poduszek na wpół leżał mężczyzna ubrany w szatę z ciemnego, lejącego się materiału, bez rękawów i z obszernym kapturem spływającym mu z twarzy. Jedną ręką obejmował dziewczynę o oczach okolonych łuskami, która poiła go winem z kieliszka.

Niszem zerknął na Sydię.

– Kto to jest?

– Dowiesz się. Idź, nie każ mu czekać, nie lubi tego.

Pchnęła go w tamtą stronę. Przeczesał palcami włosy. Starając się wyglądać na pewnego siebie, ruszył w kierunku tajemniczego mężczyzny. Ten do ostatniej chwili nie zwracał na Niszema najmniejszej uwagi, mówiąc coś do swojej towarzyszki. W końcu podniósł leniwie wzrok na młodzieńca. Jako stygmat miał pomarańczowe, plamiste tęczówki, tak wielkie, że nie było widać białek. Z bliska okazał się być… brzydki. W jego brzydocie było jednak coś intrygującego. Twarz miał dziwnie chudą, wręcz zapadniętą, oczy szeroko rozstawione, a wargi tak wąskie, że prawie niewidoczne.

– To ty jesteś znajomym Sydii? – spytał.

– Tak. Nazywam się Niszem Kerperen.

– Z tych Kerperenów?

Niszem przytaknął, zastanawiając się, skąd niezwiązany ze szlachtą Antiańczyk (a przynajmniej wyglądający na takiego) miał pojęcie o istnieniu jego rodu – niezbyt znaczących dannów z odległych wysp Archipelagu Gon.

– Gdzie twoja brosza? – spytał mężczyzna, wskazując brodą na tors młodzieńca.

– Nie pasuje mi do biżuterii – odparł Niszem, uśmiechając się łobuzersko.

– Hm. Cóż, chyba wypada mi się przedstawić. Nazywają mnie Księciem… ale możesz mi mówić Naodar. To jest Riri. – Wskazał brodą na dziewczynę, która uśmiechnęła się nieśmiało. Niszem zauważył, że ma na dłoniach czerwone rękawiczki. – Proszę, dołącz do nas.

Wskazał na stos poduszek na wprost siebie, po drugiej stronie fajki. Niszem usiadł ze skrzyżowanymi nogami, wpatrzony z zainteresowaniem w Naodara. Ten przez chwilę zaciągał się spokojnie dymem.

– Zatem – odezwał się w końcu – podobno masz talent do majsterkowania.

– Można to tak nazwać.

– Tak… Powiedz mi, czym dokładnie się zajmujesz? Co jest twoim… konikiem?

Rozparł się wygodnie na poduszkach, wyciągając nogi daleko w bok. Niszem również przybrał bardziej swobodną pozę, podciągając kolano i opierając się na nim przedramieniem. Serce waliło mu jak młotem.

– Cóż… lubię prace przy niewielkich urządzeniach. Drobne… i piękne mechanizmy.

Uniósł lewą rękę i sięgnął do obrączki, którą nosił na palcu serdecznym. Między obwódkami znajdował się rząd drobnych kółek zębatych. Gdy zaczął obracać jedną z obręczy, zębatki zostały wprawione w ruch. Riri obserwowała to z zafascynowaniem.

– Więc mówisz, że zajmujesz się jubilerstwem? – spytał Książę, przyglądając się złotym ozdobom, którymi obwieszony był Niszem.

– Hm, nie, to znaczy… Też, ale robię inne rzeczy – odparł, nagle speszony. – Interesuje mnie… dźwięk. Muzyka, ale nie tylko.

Delikatnie trącił palcami metalowe języczki niewielkiej kalimby, którą nosił na piersi. Okrągłe, płaskie pudełko było elegancko ozdobione złotem, z jego boków rozpościerały się delikatne skrzydła, podkreślając kształt torsu młodzieńca. Nakręcił mechanizm cylindra, wprawiając go w ruch. Wypustki na jego powierzchni szarpały języczkami, tworząc piękną melodię, rezonującą w pudełku, którą Niszem czuł niemal wewnątrz siebie.

Naodar przyglądał się temu z nieodgadnionym wyrazem twarzy, podkopując resztki pewności siebie, jakie pozostały młodzieńcowi. Wypuścił dym z ust.

– Możliwe, że i na takie zabawki znajdą się chętni… – mruknął bez większego przekonania. – Moi klienci mają jednak przeważnie inne, konkretne żądania. Ktoś mógłby zechcieć zmienidła z ukrytym, zatrutym ostrzem. Ktoś inny wolałby precyzyjny zestaw wytrychów. Z pewnością znaleźliby się chętni na sejfy o zamkach, których nie byłby w stanie otworzyć nikt poza właścicielem… Potrafiłbyś spełnić takie zachcianki?

No tak – pomyślał młodzieniec. W razie gdyby nie było to oczywiste od samego początku, Naodar właśnie wprost oznajmił, że jego działalność była daleka od legalnej. Z drugiej strony… czy robiło to jakąś różnicę? Przy stylu życia, jaki Niszem prowadził, nie musiał koniecznie szukać źródeł zarobku, ale czy nie byłoby miło otrzymać zapłaty za coś, co stworzył, za coś, co kochał robić?

– Widzę, że masz wątpliwości – zauważył Naodar. – Nie martw się, potrafię zadbać o bezpieczeństwo moich poddanych. Nikt nigdy się o tobie nie dowie.

Nikt nigdy się o tobie nie dowie…

Nagła, nieprzyjemna sensacja eksplodowała w trzewiach Niszema. Poczuł się tak, jakby jego serce było ze szkła i właśnie pękło, a ostre odłamki utknęły mu w piersi, odbierając dech. Wspomnienie, jedno z wielu podobnych, wypłynęło na powierzchnię jego umysłu jak zapomniany trup. Głos ojca: „Przestań go ciągle bronić!”, ramiona matki, tulącej go do serca, gdy prawie się dusił, tłumiąc szloch, bo powinien zachowywać się jak mężczyzna. Podsłuchane ukradkiem słowa: „Nic z niego nie będzie. To zakała rodu. Przynosi nam wstyd. Lepiej, żeby zdechł i świat o nim zapomniał”.

Nonszalanckim gestem sięgnął po butelkę, którą ktoś zostawił nieopodal i pociągnął z niej zdrowy łyk, prawie się krztusząc.

– To… świetnie – powiedział, uśmiechając się szeroko. Zauważył, że Książę zawiesił spojrzenie na jego złotych kłach. – Myślę, że to brzmi jak początek owocnej współpracy.

– Doprawdy. – Coś w tonie głosu mężczyzny wywołało zimny dreszcz u Niszema. – Chciałbym, żebyś coś zobaczył. To dzieło jednego z moich poddanych, człowieka ogromnej pomysłowości. Riri, pokaż.

Dziewczyna spuściła wzrok i niechętnie zdjęła rękawiczkę z lewej dłoni. Przez chwilę Niszem myślał, że ma ona zestaw wyjątkowo prymitywnej biżuterii, lecz wtem przez zamroczony dymem i alkoholem umysł dotarło do niego, na co patrzy. Zamiast serdecznego palca miała stalową protezę, która łączyła się stelażem z sąsiadującym, środkowym palcem. Kiedy on się zginał, proteza naśladowała ten ruch.

Wychylił się do przodu i chwycił Riri za dłoń, aż dziewczyna podskoczyła, wystraszona. Nie zważając na nią, obejrzał uważnie mechanizm. Był prosty, a konstrukcja dość toporna, niemniej – działał.

Cichy śmiech Naodara zabrzmiał niepokojąco.

– Nawet nie wiesz, ile ludzie są zdolni zapłacić, by skutecznie ukryć swoje kalectwo. Nie uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział, ilu takich żyje wśród wysoko urodzonych. Nie wszystkim możemy pomóc, ale ci, którzy wiedzą, że mamy takie możliwości… są w stanie zapłacić naprawdę dużo. Prawda, Riri?

Dziewczyna uśmiechnęła się nieco lękliwie. Książę wziął ustnik fajki i zaciągnął się głęboko. Nachylił się ku partnerce i pocałował ją, długo, namiętnie. W końcu odsunął się i z powrotem utkwił spojrzenie w młodym inżynierze. Riri otworzyła usta i wypuściła z nich dym.

Kolejny dreszcz spłynął po ciele Niszema.

– To jak będzie? Chciałbyś zostać członkiem mego dworu? – spytał Naodar.

Młodzieniec zastanowił się chwilę. W końcu kiwnął stanowczo głową.

– Doskonale – odparł Książę. – Zgłoś się do mnie za parę dni, a może będę miał dla ciebie pierwsze zlecenie. Będę tu na ciebie czekał.

Rzucił mu długie, chłodne spojrzenie. Potem odwrócił obojętnie wzrok.

Niszem wstał i oddalił się, wciąż oglądając przez ramię na Naodara, myśląc o tym, na co przystał. Ruszył niepewnym krokiem między uczestnikami zabawy. W pewnym momencie ktoś na niego wpadł, chlapiąc wszędzie wokół winem z kieliszka, do wtóru śmiechu znajomych. Postawił zawianego, zdezorientowanego chłopaka do pionu i poklepał go po plecach.

Przystanął, gdy zobaczył z daleka swoich przyjaciół. Stali przy pianinie, rozmawiając o czymś swobodnie. Po chwili namysłu stracił pewność, czy ma ochotę do nich dołączyć, opowiedzieć o spotkaniu z Księciem czy… o czymkolwiek. Nagle zapragnął już tylko położyć się i zapomnieć o wszystkim.

W pewnym momencie Sydia bezceremonialnie chwyciła Gerina za kołnierz, przyciągnęła do siebie i pocałowała go. Roześmiała się serdecznie na widok jego zaskoczonej miny. W chwilę później i on się zaczął śmiać.

Kąciki ust Niszema drgnęły. Odwrócił się i przeszedł przez szeleszczącą zasłonę z koralików.

 

*

 

Nocą na ulicach Antianu było przepięknie.

Choć gwiazdy skryły się za chmurami, w ich zastępstwie lśniły łagodnie uliczne latarnie. Mijając każdą kolejną, Niszem obserwował swój cień obracający się wokół niego jak wskazówki zegara.

Rozejrzał się. Nie zwykł nosić zegarków kieszonkowych, a jak na złość w okolicy nie było żadnego na wieży. Od kiedy opuścił Kostarium, nie słyszał też żadnych dzwonów. Która mogła być godzina? Innymi słowy… Miał bardzo przechlapane, czy tylko trochę?

Po czasie, który wydawał się wiecznością, dotarł na miejsce. Zastukał staromodną kołatką w kształcie lwiego pyska i czekał, nerwowo obracając bransolety na nadgarstkach.

Drzwi otworzyły się powoli.

– Widzę, że się przeliczyłem, mając nadzieję, że wydoroślejesz i zmienisz nawyki, Kerperen.

Niszem jak zbity pies podniósł wzrok na mężczyznę stojącego za progiem.

– Przepraszam, profesorze – powiedział, uśmiechając się złośliwie.

Mondar Nodre pokręcił głową. Cienie rzucane przez jego rogi zatańczyły mu na twarzy. Odsunął się na bok i przepuścił Niszema do środka.

– Gdzie byłeś? I czym tak śmierdzisz, na bogów?

– Mieli tam szisze i bardzo ładnie mnie prosili, bym spróbował. Nie mogłem odmówić.

Niszem skierował swe kroki do niewielkiego salonu. Zauważył na niskim stoliku dwa kieliszki – z czego tylko jeden czysty – i opróżnioną w połowie butelkę wina.

– Umiejętność mówienia „nie” jest jedną z najważniejszych w życiu – rzekł ponuro jego promotor, krzyżując ręce na piersi. – Im szybciej to zrozumiesz, tym lepiej. Wiem, że dla ciebie może być już trochę późno, ale wciąż masz szansę.

– Obiecuję poprawę, panie profesorze. – Skłonił się głęboko, a jego liczne złote ozdoby zadzwoniły wesoło. Podniósł wzrok i zobaczył, że na sofie spoczywa znajomy przedmiot. Zbliżył się i uniósł go na wysokość oczu. Jego ostatnie dzieło. Zamknięty w szklanym pudełku mechanizm, którego każdy element był widoczny jak na dłoni. Nakręcił go malutkim kluczykiem i zafascynowany obserwował, jak miniaturowa maszyna ożywa. Misternie ozdobiony, pusty cylinder zaczął się bardzo szybko obracać. Przez wycięte w nim szpary widać było malunki galopującego konia, nakładające się na siebie tak szybko, że wyglądało to, jakby obrazek faktycznie się ruszał. Jednocześnie ze środka zaczęła dobiegać łagodna melodia z pozytywki, ludowa piosenka opiewająca życie karego rumaka. W jego grzywie jest zaklęte życie, jego skrzydła wywołują wiatr. Gdy zadudni swym kopytem, klęka przed nim cały świat…

– Dlaczego marnujesz swój talent na zabawki?

Niszem otrząsnął się z zamyślenia.

– Proszę?

– Masz wyobraźnię, teraz również i wiedzę – powiedział profesor – a mimo tego skupiasz się na pozytywkach i dziwacznej biżuterii. Dlaczego nie ukierunkujesz swoich sił na coś… istotnego?

Młody inżynier poczuł się, jakby opadł na niego ciężki całun. Spuścił wzrok, wciąż trzymając w dłoniach grającą szkatułkę. Miał ambicje, pracował nad pewnym projektem, miał nawet jego plany… lecz nigdy ich nikomu nie pokazał, w obawie przed szykanami.

Zejdź na ziemię – rozległ się w jego głowie głos ojca. ­Nigdy niczego nie osiągniesz.

– Są ludzie… dla których to jest coś istotnego – odparł wymijająco, unosząc pozytywkę. Zoetrop obracał się, a namalowany wewnątrz koń galopował wesoło. Niszem uśmiechnął się szeroko i wyprostował. – Małe marzenia też należy spełniać, nie zgodzisz się ze mną, profesorze?

Mężczyzna uniósł brwi i pokręcił głową. Podszedł do stolika, podniósł butelkę i nalał sobie wina. Niszem ochoczo podsunął mu swój kieliszek.

– Nie – rzekł twardo Mondar. – Nie możesz ze świeżym tatuażem.

– I co z tego, i tak jest okropny. Znakują studentów jak konie – prychnął Niszem.

– Tylko najlepsze stajnie znakują swoje konie. Powinieneś być z tego dumny.

Kilkoma łykami opróżnił kieliszek. Skierował się do wyjścia, ale po chwili zatrzymał się, wrócił i zabrał ze sobą butelkę. Niszem prychnął.

– Będę na górze – oznajmił profesor i opuścił salon. Po chwili na schodach rozległ się niespieszny tupot jego kroków.

Melodia z pozytywki zwalniała stopniowo, nadając jej smutny ton. Chociaż burza targa twoją grzywą, chociaż gwiżdże ci nad szyją bat, biegnij dalej, a zwyciężysz, nie dosięgnie cię twój kat…

Pozytywka ucichła. Cylinder zoetropu powoli wytracał prędkość. Niszem zacisnął palce na pudełku, szklane ścianki zgrzytnęły cicho w mosiężnych ramach. Odetchnął głęboko, rozpaczliwie poszukując spokoju ducha. Odłożył pozytywkę na stolik i powlókł się na piętro.

Wszedł do sypialni. Mijając lustro nad komodą, zauważył, że nieco rozmył mu się makijaż nad prawym okiem. Gdy próbował naprawić tę usterkę, słyszał krzątającego się w łazience Mondara. Zacisnął usta, myśląc o jego ostatnich słowach. Dlaczego marnujesz swój talent na zabawki? – znów rozbrzmiało mu w głowie. Nie potrafił udzielić jasnej odpowiedzi nawet samemu sobie. Lubił to, lubił tworzyć te wszystkie mechaniczne cuda. A jednak… Czy było to coś, dzięki czemu zostałby zapamiętany? Czy miał szansę zaskarbić sobie czyjekolwiek uznanie, inne od chwilowego zachwytu ładnym bibelotem? Wspomniał spotkanie z Księciem w Kostarium i metalowy palec Riri. Tak, to było coś wyjątkowego… lecz bezużytecznego w świecie, w którym okaleczeni ludzie skazani są na śmierć lub niewolnictwo.

Więc nie ma nadziei – pomyślał ponuro.

Jego wzrok przykuł okrągły symbol wytatuowany z boku głowy. Dotknął go ostrożnie. Jedna jego połowa była stara i zagojona, otrzymana po trzech latach nauki. Krawędzie drugiej były świeże, ostre i lśniące od łagodzącej maści.

Podniósł bransoletę składającą się z kilku złotych łusek i ostrożnie przyłożył ją do głowy, zasłaniając tatuaż. Zamyślił się. Wykonalne…

Skrzypnęły drzwi i do środka wszedł Mondar ubrany w elegancką koszulę nocną. Zbliżył się do Niszema, ujął go za podbródek i pocałował. Jego usta smakowały alkoholem. Niszem uśmiechnął się. Wyobrażanie sobie min kolegów z roku, gdyby powiedział im, jak czuły i uległy jest profesor Mondar Nodre, mistrz mechaniki precyzyjnej, największa piła na uczelni, było jego ulubioną rozrywką na nudnych wykładach.

Nodre usiadł na brzegu łóżka, sięgając po butelkę. Młodzieniec chciwie wyciągnął ku niemu rękę, ale mężczyzna uderzył go lekko w dłoń.

– Co zamierzasz teraz ze sobą zrobić? – spytał między jednym łykiem a drugim.

– Znajdę sobie jakieś zajęcie.

– Hm.

Mężczyzna chciał napełnić sobie kolejny kieliszek, ale odkrył, niezadowolony, że butelka jest pusta. Niszem wziął ją od niego i pobiegł na dół. Po chwili wrócił z nową. Było to drogie, naranoteńskie wino o bardzo dobrym roczniku, które kilka lat temu kupił profesor, mówiąc, że nie otworzy go, póki Kerperen nie ukończy edukacji – „Czyli nigdy”, jak rzekł ponuro. Młodzieniec z szerokim uśmiechem wręczył je Mondarowi, ale ten nawet nie zwrócił uwagi na etykietę. Albo zapomniał o tamtej obietnicy… albo alkohol zaczął mu uderzać do głowy. Nieco zawiedziony Niszem wrócił do oglądania w lustrze turkusowo-złotych kresek na swoich powiekach. Jak przez mgłę dotarły do niego słowa profesora:

– Potrzebujesz czegoś, zanim wyjedziesz?

Odwrócił się raptownie; biżuteria zabrzęczała głośno.

– Jak to: zanim wyjadę?

– Chyba nie sądziłeś, że spędzisz tu resztę życia.

Kieliszek wyślizgnął się z rąk Mondara, gdy próbował go napełnić, i roztrzaskał się na podłodze. Mężczyzna westchnął ciężko i schylił się, by pozbierać szkło, ale zrezygnował. Pociągnął kilka zdrowych łyków wprost z butelki. Niszem chwycił swoje naszyjniki i zaczął je nerwowo międlić między palcami.

– Hm… Nie, oczywiście, że nie – odparł, starając się brzmieć pewnie. – Tylko, wiesz… Muszę się jakoś… zorganizować. Znaleźć nowe miejsce…

– Niech ci to nie zajmie wieczności. Dam ci kilka dni, potem masz zniknąć.

Niszem poczuł się tak, jakby żelazna dłoń zacisnęła się na jego trzewiach. Kiwnął głową.

– Dobrze. Załatwię to – odparł bezbarwnym tonem.

– Oby.

Mondar pociągnął jeszcze dwa razy z butelki i w końcu odłożył ją na stolik nocny. Położył się wygodnie w łóżku i nakrył pierzyną.

– Dobrej nocy – powiedział i zamknął oczy.

Niszem zapatrzył się na niego wypranym z emocji spojrzeniem. Już w chwilę później oddech mężczyzny uspokoił się, gdy powoli zaczął zapadać w sen.

– Dobranoc – odpowiedział młodzieniec. Odwrócił się do drzwi, lecz wtem jego wzrok przykuła butelka z winem. Podkradł się bliżej, wziął ją ze sobą i skierował swe kroki do łazienki.

Długo leżał w wannie z zimną wodą, sącząc powoli doskonały trunek. Jego umysł był całkiem pusty. Nie myślał. Czasem lepiej było nie myśleć.

Wytarł się i usiadł przy toaletce, by zmyć makijaż. Znów zapatrzył się na swój tatuaż. Dotknął go ostrożnie. Maść już dawno wyschła, symbol trochę piekł. Znak uczelni, oznajmiający światu, jaki kierunek ukończył jego właściciel. Znak… przynależności.

Tylko najlepsze stajnie znakują swoje konie…

Zmarszczył gniewnie brwi. Przyniósł sobie spirytus i czystą gazę. Położył wszystko na blacie i usiadł. Pociągnął zdrowy łyk wina. Wyjął z szuflady brzytwę do golenia, przetarł ją alkoholem. Nachylił się nad lustrem, starannie planując swoje działania. Przyłożył ostrze do skóry.

Zacisnął mocno zęby, starając się zachować ciszę. Skupiając wszystkie swe siły na ignorowaniu bólu, zaczął obrysowywać brzytwą symbol. Szybko przyłożył gazę, gdy nagle krew zaczęła mu obficie spływać na szyję. Dłonie drżały mu lekko. Wyciął niewielki fragment, podważył cienki płat skóry i zaczął oddzielać go od ciała, tnąc ostrzem od spodu.

W jego gardle narastał głośny jęk; ból był nie do wytrzymania, krew zalała mu ucho, spłynęła na obojczyk. Wyciął kawałek do końca i strząsnął na blat krwawy strzępek skóry ozdobionej tuszem. Wytarł się, lecz niewiele to dało; cały był zaplamiony, a z rany wciąż sączyła się posoka. Przyjrzał się, ile jeszcze mu zostało.

Fragment, który wyciął, był wielkości paznokcia. Cały tatuaż miał dwa i pół cala średnicy.

Rzucił swojemu odbiciu w lustrze zdeterminowane spojrzenie. Pociągnął kolejny łyk wina. Ponownie uniósł ostrze.

Gdy wreszcie skończył, toaletka wyglądała jak stół rzeźniczy. Krew była wszędzie: rozmazana na blacie, kapiąca na podłogę. Strzępy skóry, na których widoczne były fragmenty tatuażu, leżały obok zakrwawionej brzytwy. Niszem obwiązywał sobie głowę bandażem, by utrzymać w miejscu gazę, która trochę przesiąkła czerwienią, mimo jego usilnych prób zatamowania krwawienia. Przemył się nieco, zdrapując z szyi i torsu zakrzepłe ślady. Ubrał się i wyszedł z łazienki, nie zawracając sobie głowy sprzątaniem.

Znalazł dwie obszerne walizki i zaczął się pakować, ignorując ból pulsujący z boku głowy. W jedną upchał swoje ubrania i rzeczy osobiste. Z drugą udał się do gabinetu profesora. Rozejrzał się po nim uważnie. Nie spiesząc się zanadto, zaczął przeglądać cenny księgozbiór i wybierał najbardziej interesujące pozycje. Znalazł zeszyty pełne naukowych notatek Mondara; je również wrzucił do walizki. Wszystko, co uznał, że może mu się przydać – książki, luźne zapiski, a nawet niewielkie narzędzia i zmienidła – starannie spakował i zabrał ze sobą.

Zszedł na parter i już miał wyjść, gdy wtem coś mu się przypomniało. Położył bagaże na podłodze i powoli skierował swe kroki do salonu. Odsłonił jedną kryształową lampę. Zbliżył się do stolika i podniósł szklaną szkatułę z pozytywką i zoetropem.

Otworzył wieko i trącił palcem cylinder z malunkami. Zapatrzył się na galopującego radośnie karego konika.

Westchnął. Zamknął pudełko i odłożył je na miejsce.

Dźwignął ciężkie walizki i wyszedł z domu. Odetchnął głęboko chłodnym powietrzem. Świt zaczął barwić niebo na gołębioszary kolor. Ruszył przed siebie, nucąc cicho pod nosem.

Choć spękane są kopyta jego,

chociaż skrzydła nie uniosą go,

on wciąż biegnie, wciąż umyka,

wciąż się wyrwać pragnie stąd…

Brak komentarzy: