Rozdział I: Gawier - Maszyna do opowiadania - Joanna W. Gajzler

Rozdział I: Gawier

 

Art: Triopse

Drzwi otworzył straszliwie znudzony lokaj o dwóch bardzo ładnych, długich i cienkich piórach wyrastających znad brwi. Delikatnym łukiem okalały mu twarz i spływały na plecy.

— W czym mogę pomóc? — Jego głos był równie znudzony jak oblicze.

— Zgodnie z życzeniem przyprowadziłam chłopaka na służbę — odparła opiekunka.

Lokaj spojrzał na jej towarzysza. Chyba nawet się uśmiechnął.

— Oczywiście. Proszę wejść i zaczekać.

Zostawił gości w holu i ruszył po schodach na piętro. Młodzieniec wbił spojrzenie w stopy, nie chcąc przyglądać się bogatemu wystrojowi. Wspomnienia poprzedniego życia, choć odległe, wciąż były żywe.

Podniósł wzrok, gdy usłyszał stukot obcasów. Wraz z lokajem zeszła do nich dostojna dama ubrana zaskakująco skromnie jak na szlachciankę. Włosy upięła w dwa ciasne koki, jej zieloną suknię ze stójką spinał pod szyją kanciasty złoty guziczek, a jedyną ozdobą był pierścień ze szmaragdem, który niezbyt skutecznie odwracał uwagę od zakrzywionych szponów. Spojrzała z góry na chłopaka i powiedziała rozmarzonym głosem:

— Już się bałam, że nie przyjdzie na czas.

Opiekunka dygnęła uroczyście i popchnęła go naprzód, starając się nie dotknąć długich kolców sterczących z garbu.

— Najmocniej przepraszam za opóźnienie. Oto on, pani. Jest posłuszny i dokładny, nie będzie sprawiać problemów. Spełni wszelkie wymagania.

— Jak ma na imię?

— Gawier, pani — rzekł chłopak.

Kobieta popatrzyła na niego z oburzeniem.

— Cicho! — Opiekunka trzepnęła chłopaka w głowę i spojrzała przepraszająco na szlachciankę. — Przepraszam, pani. On naprawdę jest posłuszny. Nie wiem, co w niego wstąpiło…

Dama w zieleni tylko mruknęła z dezaprobatą.

— Dziękuję za przyprowadzenie go — powiedziała po chwili. — Sekamerze, zapłać i zaprowadź Gawiera do kuchni.

Lokaj sięgnął do kieszeni i wyjął trzy zakrzywione w kształt łzy druciki, każdy z nawleczonymi na niego monetami w innym kolorze. Rozplótł jeden z drutów, odliczył cztery krążki w odcieniu matowego srebra i wręczył stojącej w holu kobiecie. Chłopak odprowadził wzrokiem pieniądze. Więc tyle kosztował garbaty niewolnik: cztery gwiazdki. Równowartość pół funta makreli.

Gawier obserwował wychodzącą opiekunkę z obojętnością, której się po sobie nie spodziewał. Parę lat wcześniej myślał, że ten moment, gdy zostanie komuś sprzedany i gdy dobiegnie końca jego ciężka dola w domu kalek, przyjmie z ulgą. Sądził też, że powrót do życia wśród szlachty — lecz już nie jako jeden z nich — będzie bolesny, pełen żalu i bezsilnej złości. Tymczasem nie czuł nic.

Kobieta bez słowa wróciła na górę, a Sekamer skinął na chłopaka i podążyli na dół.

Pomieszczenie kuchenne nie należało do małych, ale ogrom mebli i przyrządów oraz jedynie dwa lufciki zamiast okien sprawiały, że było w nim ciasno i duszno. W powietrzu unosił się zapach ryb. Przy bufecie stały dwie kobiety — jedna młoda, druga w średnim wieku — i energicznie przygotowywały posiłek. Na odgłos kroków starsza odwróciła się z nożem w ręku, aż płetwy na jej policzkach zafalowały.

— No i co, kogo tam… Ooo! — mruknęła, zauważywszy drepczącego za lokajem drobnego chłopaka. — Przesyłka doszła, co? Siadaj, mały, zaraz ci dam zupy. Sek, zawołaj Merawiego. Destylator znowu walnął, a ja mam pełne ręce roboty.

— Jak my wszyscy — zauważył Sekamer, po czym zwrócił się do Gawiera: — Ta urocza młoda dama to Motra. Przedstawiłaby ci się, ale niestety nie mówi. — Motra tylko skinęła głową, zawstydzona i jakby wystraszona. — Sprząta i pomaga w kuchni. A ta maruda to nasza kucharka Herka.

Kobieta zaśmiała się ironicznie i pogroziła mu nożem.

— Już ty nie udawaj, że masz tak wiele na głowie. Ja tu cały dzień haruję, a ty w tym czasie otwierasz drzwi i nosisz napitki! To faktycznie musi być strasznie męczące.

Nie przestając gderać, postawiła przed Gawierem miskę zupy rybnej. Zaczął powoli jeść, prawie nie czując smaku.

— Ja tu tkwię po łokcie w rybich flakach, a ktoś się tym przejmuje? — ciągnęła Herka. — Gdyby ktoś pytał mnie o zdanie…

— Możesz się na chwilę uciszyć? — rzekł Sekamer. — Muszę wyjaśnić chłopakowi parę spraw.

Kucharka wydęła wargi, ale już się nie odezwała i po chwili wyszła z kuchni. Podczas gdy Motra spoglądała wielkimi oczami na Gawiera znad miednicy z brudnymi naczyniami, lokaj stanął naprzeciw niego i mówiąc, cały czas zadzierał nos. Młodzieniec nie wiedział, czy nie powinien przerwać jedzenia i wstać.

— Jak wiesz, masz być służącym — powiedział lokaj — ale nie takim jak ja czy Herka. Dann Erwastan Logor Szalan i jego małżonka danna Ochana kupili cię na prezent dla swojego syna Tagarda. Będziesz jego osobistym sługą. Rozumiesz?

— Rozumiem — odparł Gawier, oszołomiony i zbity z tropu. Czemu nikt mu o tym nie powiedział? Była ogromna różnica między zwykłym popychadłem a osobistym sługą. Od tego drugiego oczekiwano bezwzględnego posłuszeństwa, nie było zatem pewne, czy to życiowa szansa, czy wręcz przeciwnie. W domu kalek straszono ich opowieściami o tym, jak jeden zar trzymał osobistego sługę tylko po to, by bić go do nieprzytomności, jak jakiś naukowiec testował na swoim działanie trucizn i antidotów i jak jeszcze ktoś inny wykorzystywał swą niewolnicę w dosłownym tego słowa znaczeniu. A ten dann Tagard… Czego mógł się po nim spodziewać?

— Powinieneś wiedzieć podstawowe rzeczy o swoich właścicielach — kontynuował Sekamer. — Żaden z wysoko urodzonych nie lubi się czuć lekceważony, zwłaszcza przez służbę. Słyszałeś o rodzie Logor Szalanów, prawda?

— Tak — odparł Gawier, choć dość mętnie pamiętał szczegóły, które wpajano mu w domu kalek, odkąd usłyszał, że zostanie sprzedany. Jeśli w ogóle czegokolwiek tam uczono, to tylko rzeczy praktycznych, takich jak składanie ubrań. Wspomnienia z własnego życia na dworze były zaś mgliste i pełne wydarzeń, których wolałby nie pamiętać.

NIE GARB SIĘ!

Przeszył go dreszcz i widmo bólu zadanego ojcowskim pasem.

Sekamer przyjrzał mu się osobliwie. Najwyraźniej rozumiał jego niepokój, bo rzekł:

— Powinieneś nauczyć się na pamięć nazwisk i herbów. — Wskazał kominek, nad którym widniała wykuta w kamieniu tarcza. Był na niej zwinięty w kształt litery S smukły gad o błoniastych, wachlarzowatych wyrostkach podobnych do skrzydeł otoczony wstęgą z napisem „Determinacja”. — Pomogę ci w tym.

Gawier pomyślał, że jeśli tego od niego wymagają, to może nie skończy na sprawdzaniu, czy potrawa pana nie została zatruta, i dodało mu to otuchy.

Lokaj zaczął wykład o drzewie genealogicznym Logor Szalanów. W tym czasie do kuchni weszła Herka ze starszym mężczyzną w strasznie brudnym ubraniu. Wskazała mu stojącą pod schodami wielką maszynę, pomarudziła trochę i wróciła do pracy przy blacie. Pogwizdując kompletnie pozbawioną melodii piosenkę, Merawi ukląkł przed żeliwnymi zbiornikami destylatora i nie bacząc na jego zmęczone posykiwanie, zaczął spokojnie rozkładać narzędzia.

— Herko, widziałaś po drodze panicza? — mruknął Sekamer.

— Co za różnica? — rzuciła, nie odrywając się od siekania zieleniny. — Przyjdzie tu prędzej czy później.

— Lepiej się schowaj — powiedział lokaj do Gawiera. — Gdyby cię zobaczył, zepsułoby to niespodziankę.

Gawier nie miał pojęcia, co się dzieje, ale posłusznie dokończył zupę i ukrył się we wskazanym przez Sekamera kącie, po drugiej stronie zakręcających wokół destylatora schodów. Szpara między nimi a wygaszonym kominkiem nie była zbyt wygodną kryjówką — czuł, jak jego kolce nieprzyjemnie drapią kamienną ścianę. Zaczął się zastanawiać, jak długo będzie musiał tu siedzieć.

Wtem nad jego głową rozległ się cichy tupot. Gawier spostrzegł, że Herka i Sekamer wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Po chwili ciekawość zwyciężyła i ostrożnie stanął na palcach, by zobaczyć, kto stoi na schodach.

Mały chłopiec — na oko o połowę niższy od niego — wciskał czoło między tralki balustrady, obserwując z przejęciem pracę Merawiego. Mechanik dłuższy czas udawał, że go nie zauważa, i podnosił po kolei narzędzia, by je dokładnie obejrzeć i wypolerować. W końcu przestał gwizdać i zerknął w górę na zafascynowane dziecko. Malec w ogóle nie przejął się tym, że został zauważony.

— Widzisz, znowu się zepsuł — zagaił Merawi. — Cieknie jak sito. Jak myślisz, co z tym zrobimy?

Chłopiec milczał chwilę.

— To. — Wskazał palcem leżącą na podłodze uszczelkę. — Trzeba wstawić nowe.

— Faktycznie — zgodził się mężczyzna, udając zdumienie. — Nie pomyślałem o tym. Bardzo ci dziękuję.

Zabrał się do usuwania usterki, a malec nie spuszczał go z oka, gdy sięgał po narzędzia i operował nimi z mistrzowską precyzją. Wtem coś w tobołku mechanika zwróciło uwagę chłopca.

— Co to jest? — spytał, pokazując palcem.

Merawi spojrzał w tym kierunku i pokręcił głową.

— No masz. Skąd to się tu wzięło? To miał być prezent na twoje urodziny, ale skoro już o tym wiesz… — Podniósł błyszczący przedmiot i podał chłopcu. — Proszę. To zmienidło. Jest ich nieskończenie wiele rodzajów, a twoje może być jednocześnie kluczem, śrubokrętem i kleszczami. Myślę, że przyda ci się w zabawie, ale pamiętaj, że to narzędzie. Uważaj, żebyś nie zrobił sobie nim krzywdy, dobrze?

Chłopiec z zachwytem poruszał elementami małego, zrobionego specjalnie z myślą o dziecku narzędzia, które przekształcało się w śrubokręt i kleszcze, a następnie znów w klucz. Oczy mu błyszczały, jakby trzymał najcenniejszy skarb, artefakt o niezmierzonej wartości.

Z transu wyrwało go wołanie. Schował szybko prezent do kieszeni i pobiegł na górę, tupiąc głośno.

Gawier wyszedł z ukrycia.

— To był właśnie panicz Tagard — Sekamer uprzedził jego pytanie. — Twój przyszły pan.

— Ile ma lat?

— Jutro skończy pięć. I lepiej, żebyś zaczął go odpowiednio tytułować — dodał surowo. — Tylko Merawiemu pozwala sobie mówić na „ty”.

Do Gawiera ledwo dotarł sens tych słów. Próbował przyzwyczaić się do myśli, że od następnego dnia już do końca życia będzie związany z młodszym o dziewięć lat dannem.

Brak komentarzy: